Diuna ponownie uległa przemianie. Już nawet nie mówi się o niej Arrakis, tylko Rakis. Za to czarownice Bene Gesserit czy Tleilaxanie nie zmienili się za bardzo – nadal knują, nadal próbują kontrolować prokreację i szukają sposobów, żeby rządzić całym światem. Chociaż Paula Muad'Diba i Leto II nie ma już dawno na tym łez padole, Duncan Idaho po raz kolejny wraca jako ghola.
Pierwszy tom „Diuny” był ciekawym doświadczeniem. Nie wiem jednak sama, co myśleć o kolejnych częściach tej serii. Z jednej strony nie mogę narzekać, że się nic nie dzieje, bo uniwersum jest bardzo rozbudowane, ale z drugiej – ma swoje „stałe elementy dekoracji” – na przykład każde kolejne wcielenie Duncana Idaho przypomina mi odgrzewanie zimnego kotleta (dosłownie). Typ zginął w pierwszej części!
W „Heretykach Diuny” Herbert nie zagłębiał się w zbyt wielkie filozofowanie, ale miałam wrażenie, że wpadł na lepszy pomysł – seks. To się przecież na pewno świetnie sprzeda! I tak właśnie powstał w tym uniwersum imprint seksualny, czyli w najprostszym tłumaczeniu – jak dobrze wyszkolona baba umiejętnie zaspokoi chłopa, to on będzie już na zawsze pod jej wpływem. I to wszystko opisane z anatomicznymi detalami. Jak to się stało, że przeszliśmy od mitu mesjasza do kupczenia urokami ciała – nie wiem, choć się domyślam.
Został już tylko ostatni tom, to jakoś zmęczę :)