Jest na początku "Gymnadenii" scena, która wyjaśnia jej tytuł - i nie tylko tytuł: wczesną wiosną, każdego ranka, młodziutki Paul biegnie w głąb ogrodu matki, gdzie mają po raz pierwszy zakwitnąć białe dzikie storczyki - gymnadenie. Oczekuje z żarliwą niecierpliwością; nosi pod powiekami obraz cudownego, tajemniczego białego kwiatu - czystej, tryumfującej nadziei. Któregoś dnia w wazonie na biurku zastaje nędzny, rachityczny, brudnozielony badylek: to była gymnadenia.
Paul wstępuje w życie: nieograniczone możliwości, nieśmiałe jeszcze - i już ogromne romantyczne oczekiwania. Życie to dla niego przede wszystkim sprawy największe: ojczyzna (Norwegia właśnie odzyskała niepodległość), pierwsza miłość, która ma zwyciężyć tylko dlatego, że jest miłością; religia - a właściwie przeczucie tego, co może ona dać człowiekowi. Paul, niepewny jeszcze, będzie szukał tego w katolicyzmie.
Pozostaje oczekiwanie ostateczne, największe, najgłębsze: adresowane w kierunku katolicyzmu. Sigrid Undset, która właśnie przyjęła katolicyzm, zachowuje w "Gymnadenii" tę nadzieję.