To moje największe rozczarowanie ostatnich miesięcy. I nie mam na myśli problemu, którego książka dotyka (a wybrzmiewa ów straszliwe), lecz formę i styl, który kompletnie nie przypadł mi do gustu.
Męczyłem się z Toews.
To opowieść o kobietach żyjących w menonickiej społeczności. Tłem jest obrzydliwa zbrodnia, jakiej dopuścili się na nich mężczyźni – mężowie, bracia i synowie. Kobiety zastanawiają się, jaką decyzję powinny podjąć: zostać czy uciekać? Wyruszyć w nieznane im miejsca, porzucić tradycję i sprzeciwić się Bogu, dopuścić do tego, by sprawcy uniknęli odpowiedzialności, czy tez zostać i żyć pośród mężczyzn, jak gdyby nic się nie wydarzyło.
I proszę mnie nie linczować, bo to co teraz napiszę, nie świadczy o tym, że jestem mizoginem, ale po setnej stronie każda kolejna, na której kobiety powtarzały w koło te same argumenty i nie potrafiły podjąć jakiejkolwiek decyzji (oczywiście uwzględniając cały dramatyzm konsekwencji, ich niepewność i strach), doprowadzała mnie do nerwowego wrzenia. Jakaś miałkość, monotematyczność, która wdarła się do tekstu, całkowicie zdusiła w nim żar i moją ciekawość. Do tego zupełnie niezrozumiałe było dla mnie wplecenie do historii (opartej przecież na faktach) postaci chłopaka, który stał się – o zgrozo – protokolantem dyskusji. Ale to mało: został wybrany do pełnienia tej zaszczytnej funkcji tylko dlatego, bo był mało męski, uważany za zniewieściałego, ergo: niegroźny. Dodatkowym argumentem było to, że potrafił pisać, choć z trzeciej strony – został wykluczony ze społeczności i „pałętał” się w jej szeregach nieco przypadkowo. Czy naprawdę taki zabieg był niezbędny? Jakie ukryte przesłanie niósł?
Za dużo dla mnie. Cierpiałem, ziewałem, a los ofiar stał mi się obojętny, a przecież nie o to autorce chodziło. Prawda?