Kilka lat temu przeczytałam świetnego „Frankensteina w Bagdadzie” i obiecałam sobie, że niebawem sięgnę po pierwowzór, bo doktor Frankenstein i jego potwór znani mi byli tylko z filmu. Wreszcie zmobilizowałam się i nadeszła pora na tego klasyka horrorów, który definiuje gatunek.
Książka zupełnie inna niż film, o potworze i jego stwórcy, dawaniu życia i odbieraniu nadziei, chorych ambicjach, poszukiwaniu miłości i akceptacji, o chęci bycia Bogiem. Pouczająca, głęboka, rozdzierająca serce powieść. Może ciut staromodnie napisana, za bardzo rozwlekła, może z lekkim chaosem, ale historia serwuje takie emocje, że niedoskonałości pomijam.
Książka przetrwała przez lata jako klasyk. Nie dlatego, że jest jakoś wybitnie napisana, ale zawiera elektryzujące idee i mądre przesłanie. O odpowiedzialności za to, co się stworzy oraz niebezpieczeństwach związanych z dążeniem za wszelką cenę do postępu w nauce.
Nijak tej znakomitej powieści do filmu, który postrzegałam jako świetny, ale przeczytałam powieść 19-letniej Mary Shelley i już tak nie uważam. Kto nie czytał - zachęcam: przeczytajcie książkę, poznajcie tę historię w nie spłyconej wersji.
W obiegowej opinii Frankenstein to potwór, a przecież tak naprawdę to szalony naukowiec, który to stworzenie powołał do życia. Jednakże patrząc na to, co się dalej stało mam wątpliwości, który z nich jest większym potworem.