"El Roi" Beaty Skrzypczak to pierwsza książka, którą zaczęłam czytać w tym roku, ale jedenasta, którą skończyłam. Skąd ten rozrzut? Otóż zupełnie nie byłam na nią przygotowana. To nie jest jeden z tych debiutów literackich, przez które można przepłynąć przez jeden wieczór, a potem o nich zapomnieć. Powieść jest tak pięknie napisana, a do tego każdy rozdział zawiera taki ładunek emocjonalny, że nie umiałam i nie chciałam czytać szybko, ale wolałam na spokojnie, powoli przyswajać każde słowo. Dopiero ostatnie rozdziały pochłonęłam na jeden raz, mając nadzieję, że mylę się co do zakończenia. Niestety nie myliłam się i chociaż rozumiem, dlaczego musiało być właśnie takie, to jednak złamało mi serce i kilka dni później ciągle wracam do niego myślami.
"El Roi" to powieść złożona, przypominająca swoją konstrukcją rozsypane puzzle: pojedyncze elementy, z pozoru ze sobą niezwiązane, dopiero połączone tworzą pełny i spójny obraz. Gdybym miała w trzech punktach podsumować, o czym właściwie jest ta książka, to powiedziałabym, że o kobietach i mnogości ich oblicz, o tak cienkiej, że miejscami nieistniejącej granicy między życiem a śmiercią, oraz o tym, jak widma przeszłości, czy to w obrębie rodziny, czy narodu, wpływają na przyszłość i teraźniejszość. To jednak zaledwie czubek góry lodowej, bo nie jestem w stanie opisać mnogości wątków, poruszonych w powieści tematów i licznych nawiązań kulturowych, które autorka umieściła w swojej książce. Chylę czoła przed Beatą, bo widać...