Raz na czas potrzebuję pocieszenia :) Takiego lekarstwa na życie - którym zazwyczaj jest jakiś romans, zazwyczaj wydawany przez Harlequin. Bo mam niejaką gwarancję, ze "wszystko będzie dobrze".
Jakżesz niebotycznie mnie zaskoczyło, że romans, który właśnie przed chwilą skończyłam czytać, nie jest żadnym romansidłem. Jest pięknym romansem, niekoniecznie historycznym. Rzecz dzieje się w czasach kiedy panienki z dobrych domów miały guwernantki i panie do towarzystwa. W czasach kiedy małżeństwa były formalnie aranżowane, a młode kobiety nie miały prawa dyskutować. Ale historii w tej książce jest niewiele. Tak niewiele, że aż musiałam sprawdzić w jakim okresie rzecz się dzieje. Otóż jest to rok 1820 i później :) Tylko, że tu nie ma historii która gra rolę.
Natomiast jest mnóstwo zwyczajów, obyczajów, tradycji. A że rzecz dzieje się na posępnej wysepce szkockiej, gdzieś na Hybrydach lub im pokrewnych wyspach. Do tego stopnia "gdzieś" że po pobieżnych poszukiwaniach nie udało mi się namierzyć ani wysepki, ani zamku ani nawet kilku miejsc z północno-zachodniej Szkocji, wspomnianych w książce. Ale to nie ma żadnego znaczenia :) Bo w przypadku fikcji literackiej naprawdę nie wymagam poprawności geograficznej, a tu zaskoczyło mnie idealne oddanie charakteru nie tylko szkockiego krajobrazu, ale również szkockiego społeczeństwa z perfekcyjnym oddaniem szczegółów ubioru lokalnej społeczności, specjałów kulinarnych i tradycji i obrzędów związanych z...