Rozczarowanie.
Chyba wszyscy słyszeliśmy o skandalach, które wstrząsnęły irlandzkim kościołem. Pedofilia, dzieci z Tuam, domy dla „upadłych” kobiet. Można oczekiwać, że kryminał, który odwołuje się do takich wydarzeń, opowie nam o tym, jak działa pozbawiona kontroli instytucja totalna, że dowiemy się czegoś o źle rozumianej solidarności, o systemowym ukrywaniu zwyrodnialców, o mechanizmach wykorzystywania i utrzymywania w posłuchu ofiar… Nic z tych rzeczy. Gdyby wierzyć w rzeczywistość wykreowaną przez autorkę, można by przypuszczać, że swoją bezkarność irlandzki kościół zawdzięcza policji – istnej bandzie półgłówków dowodzonych przez półgłówków z problemami, którzy nie byliby w stanie odnaleźć poduszki we własnym łóżku.
Ale najpierw plusy. Kryminał w założeniach jest nieźle pomyślany. Ciekawe są, a raczej mogłyby być, relacje między postaciami. Niestety, mocno szwankuje wykonanie. Im dalej, tym gorzej.
Zacznę od tego, że cały czas uwierało mnie zachowanie policjantów, a zwłaszcza głównej bohaterki, dowodzącej tym całym bajzlem inspektor Lottie Parker. Pewne jej odzywki można wziąć w nawias jako żart czy rodzaj konwencji między przyjaciółmi, ale tu na każdej stronie ktoś (głównie ona) kogoś popycha, warczy, krzyczy, wali w stół pięścią, a przesłuchania to istne kuriozum. Pani inspektor podczas rozmowy z biskupem chce się na niego rzucić, i to chyba przez stół… Potem tarmosi innego podejrzanego, co kwituje taki akapit: „Uderzyła go ponownie, tym razem jeszcze mocniej. Gdyby był przy niej Boyd, natychmiast by ją odciągnął, a potem śmialiby się z tej sytuacji przy kuflu piwa” – ten śmiech to chyba dlatego, że przesłuchiwania są nagrywane, ale nikt sobie nic z tego nie robi. A już szczyt szczytów to rozmowa z kobietą cierpiącą na Alzheimera, podczas której pani inspektor wyżywa się na niej groźbami i okrzykami: „dlaczego pani wcześniej nie powiedziała?”. Może pani inspektor powinna sobie wyguglować, co to jest Alzheimer?
A propos guglowania – pani patolog sprawdza w Wikipedii wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem i dowiaduje się, że „często pojawia się jako rzeźba w kościołach”. W katolickim kraju. Tak sobie żyła i nie wiedziała. Aż dziwne, że nie wyguglowała, kim była Matka Boska.
UWAGA – SPOJLERY
Policja ma na oku faceta, który jest potencjalnym mordercą, ale go nie sprawdza, chociaż pani inspektor od początku czuje, że gość coś ukrywa. Po czym, eureka, okazuje się, że facet ma na koncie wyrok. A teraz najlepsze – na komisariat wpada dziennikarz, rzuca okiem na jego zdjęcie i od razu rozpoznaje słynnego dublińskiego pedofila… I już się nawet nie dziwimy, że ów pedofil nie zadał sobie trudu, by ukryć przed policją swoje prawdziwe nazwisko.
Idźmy dalej. Policjant odbiera telefon od przełożonej i powtarza na głos, przy jednym z podejrzanych, kogo ma sprawdzić – imię, nazwisko i adres. Nie, to mało - jeszcze prosi go o długopis, pewnie dlatego, żeby tamten mógł mu zajrzeć przez ramię, jak będzie zapisywał. I co za zaskoczenie - morderca pojawia się na miejscu przed dzielnymi stróżami prawa.
Obiecująco zapowiadał się wątek relacji między panią inspektor a sierżantem Boydem. Tenże anielsko cierpliwy mężczyzna, z dystansem podchodzący do tego, że babsko bez przerwy go popycha i na niego naskakuje, z czasem okazuje się niebezpiecznym durniem. Pozwala, żeby pani inspektor odprowadziła go którejś nocy pod drzwi i sama wracała do domu, chociaż dzień wcześniej ktoś ją napadł i paskudnie poturbował w związku z prowadzonym śledztwem. Później z kolei podaje jej wino, chociaż wie, że jest alkoholiczką. I człowiek się zastanawia, czy facet podświadomie, dla własnego dobra, nie chce jej jednak wykończyć.
Pani inspektor i jej przyjaciółka. Lottie Parker w ogóle nie jest dobra w relacje, ale możemy przypuszczać, że panie były kiedyś blisko. I oto przy drugim spotkaniu pani inspektor, wkurzona osobistymi sprawkami przyjaciółki, wypala mniej więcej: ty suko, zawsze wiedziałam, że jesteś rozpieszczoną gówniarą. No, taka przyjaciółka to skarb!
Rozmowy między złymi, bogatymi facetami, wyglądają tak, jakby je sobie wyobrażał mały Jaś. Tak samo jak naiwności, nie brakuje niekonsekwencji. Przy tym wszystkim to, że ktoś wymiotuje, chociaż ma na ustach knebel, to już mały pikuś (potem ten ktoś już nie ma knebla, za to podrzucają mu innego związanego, który sam się rozwiązuje; ten pierwszy nie chce, żeby drugi go rozwiązał, bo…. nie chce, musi dopiero dostać kopa w żebra, i wtedy łaskawie się zgadza - komedia).
No i tak to się toczy, ze strony na stronę coraz bardziej głupio. Największe zaskoczenie jest takie, że nie ma zaskoczenia. Nawet najbardziej niewprawiony czytelnik kryminałów dobrze obstawi głównego złoczyńcę. Było pod koniec coś, co nazwałabym niespodzianką, ale głównie dlatego, że nie liczyłam na rozwiązanie tego wątku (praktycznie o nim zapomniałam).
Trochę mi się ulało, bo oczekiwałam po tej książce sprawnego, niegłupiego kryminału z ciekawym tłem. A za każdym razem, kiedy akcja już, już, zaczynała mnie wciągać, jakaś głupota wyrzucała mnie w kosmos. Polski tłumacz (redakcja? korekta?) też się nie wysilili. I już taki drobiazg na koniec – pomysł, że dziewiętnastolatka używa słowa „trawka”, musiał śmieszyć już w latach 70.
Zmarnowana szansa.