Jak co wieczór siadamy z dzieckiem do czytania i wspólnie przeżywamy przygody wzajemnie badając reakcje współtowarzysza. Rozdział po rozdziale. Aż mija książeczka. Jestem zdumiony, że za pomocą prostych słów dzieci mogą otrzymać prosty komunikat, że warto pomagać zwierzętom (ucząc się, co ich boli) oraz ludziom (jest taka scena, kiedy Dolittle ratuje korsarza przed pożarciem przez rekiny). Pięknie uczy, żeby nie wyżywać się na innych, nie odgryzać, tylko dlatego, że dzieje się nam krzywda - autor wie, że czasem niesprawiedliwie oskarżamy bliźnich o coś, na co nie mieli wpływu. Główna oś fabularna skupia się na wyjeździe do Afryki, by tam udzielić ,,lekarskiej'' wizyty małpom pogrążonym w chorobie.
Dobrotliwy Jan Dolittle to poczciwy dżentelmen - postać wykuta nieco z szablonu, ale jakże szlachetna dla pociech. Ów znawca zwierzęcych potrzeb rozumie świat według filozofii Ericha Fromma, która nastawia się na to, by przede wszystkim być, a nie mieć. Pomaga, bo chce pomagać, a pieniądze są tylko po to, by mogły pomóc w opiece nad stadem. Nie ma zwierzęcia, które jest wpychane na siłę, nawet kulawy koń w stajni jest ważną częścią małego społeczeństwa pana Dolittle. Polubiłem prosię Geb-Geb, które jest wiecznie głodne, zapłakanego krokodyla, którego ludzie się boją, Polinezję, która okazuje się najmądrzejszym ptakiem pod słońcem, a przynajmniej chytrze prześciga ludzki intelekt. Sporo tu niuansów, które tłumaczyłem dziecku na bieżąco - myślę, że zrozumie lekcję płyną...