Tam, gdzie baśniowość przeplata się z realizmem, a fantazja z okrucieństwem, nie należy pragnąć obecności bogów. Ich bliskość zakrzywia drogi śmiertelnych, zapętla człowiecze losy, wprzęga je w kołowrót wielkich narracji. Dlatego mądrzy ludzie odstraszają bogów, sypiąc mak i popiół. A drogi i tak się splatają. Tak jak wówczas, gdy półbogini Faenira opowiada młodemu uczniowi historię Daraeny de Navendorm, wnuczki królowej Ventris, i jej przyjaciół: ulicznego żebraka-filozofa, małego złodziejaszka, naiwnego rycerza i córki nierządnicy.
Ta opowieść zaczyna się w świecie, który jest Drzewem, a potem toczy się niczym lawina, zagarniając po drodze żebraków, królów i skrzydlatych, przeżuwając ich istnienie i wypluwając gdzieś, gdzie nic się nie kończy, a jedynie rozplata jak strzęp zerwanego powrozu. Pętli się wokół mitów i znaczeń, mami fantastyką tylko po to, żeby podstępnie podsunąć czytelnikowi egzystencjalne zwierciadło.