Towarzyski konwenans to straszna rzecz. Chwila nieuwagi, niewłaściwe słowo w nieodpowiednim momencie i poszukujący kandydatki na połowicę prostaczek z prowincji wiąże się urojonym słowem z bogatą słodką trzpiotką, podczas gdy ta Właściwa stoi tuż obok, jako przyzwoitka kokietki.
Najlepiej wie o tym markiz Gillngham, który w ten oto sposób, zamiast pozyskać towarzyszkę życia u boku, uwiązał sobie młyński kamień u szyi.
A gdy ma się do wyrównania rachunki ze znienawidzonym bratem oraz za plecami dybiącego na życie tajemniczego zamachowca - niełatwo z takiego matrymonialnego ambarasu się wykaraskać.
Gdzieś w okolicach trzeciego rozdziału sprawdziłam rok wydania, bo Dama w czerni ma tę formę i strukturę, która w porównaniu z ostatnimi trendami w pisaniu romansów historycznych wyraźnie trąca myszką. W czytaniu przekłada się to na zgrabnie splecioną kanwę, przewrotnie splątaną intrygę, żywe pióro i facecję opisaną w sposób na tyle zajmujący, że niemile było się od niej oderwać.
Oszczędność "momentów" jest tutaj dodatkowym plusem.
Sympatyczna, niczego sobie, bajka dla dużych dziewczynek. Czy można chcieć więcej?