Czasami o naszym życiu decydują ułamki sekundy.
To był piękny, upalny majowy wieczór. Weronika szła ulicą, szczęśliwa i zakochana. Nie przestraszyła się, kiedy usłyszała, jak ktoś otwiera drzwi samochodu. Potem poczuła mocne szarpnięcie, czyjeś ręce wciągnęły ją do środka.
Porwana i uwięziona, próbuje walczyć z narastającą paniką. To trudne, gdy tracisz poczucie czasu, a głowa aż pęka od natłoku myśli.
Pilnuje jej milczący mężczyzna. To on decyduje, kiedy jej wolno pić, jeść, korzystać z łazienki. Jest jednym z napastników, ale zamiast nienawiści, wzbudza w niej coraz cieplejsze uczucia. Czy tylko dlatego, że nigdy nie robi jej krzywdy? Relacja porywacz-ofiara staje się coraz bardziej niejednoznaczna.
Fragment książki
Powrót
Pamięta, że najpierw ocknęła się jedynie na chwilę. Przez kilka sekund, zanim ogarnęły ją obezwładniająca panika i tępy ból głowy, trwała w stanie półświadomości, jakby wybudzała się z koszmaru i z trudem przedzierała przez gąszcz snu ku jawie. Zaatakowała ją wzbierająca fala mdłości, a wraz z nią ten nieprzyjemny ścisk w okolicach żołądka, który zwykle jest sygnałem, że to, o czym się śniło, nie było snem. Próbowała otworzyć oczy, ale poczuła dziwny opór i ból, jakby jedna z jej powiek była sklejona. Tępy ból głowy nie pozwalał się poruszać, miała jednak dojmujące wrażenie, że jej ciało jest dziwnie sztywne. Nawet oddech przychodził z trudem. Chciała zrozumieć, co się stało, przypomnieć sobie, ale uczucie mdłości i wciąż nieodpuszczający ból nie pozwalały jej skoncentrować się na czymkolwiek innym.
Nie wiedziała, jak długo to trwało, zanim znów zasnęła, a może po prostu straciła przytomność. Kiedy obudziła się po raz kolejny, nawet przez ułamek sekundy nie miała złudzeń. Ból był nadal bólem, żołądek nadal znajdował się w gardle, a ciało odmawiało współpracy. Wokół panowała cisza. Nie zmuszała się do żadnego ruchu. Dała sobie czas, by powoli wróciła świadomość. I pamięć, a raczej jej część. Leżała kompletnie bez ruchu. Czuła, że nie jest naga, ale nie potrafiła stwierdzić, co ma na sobie. Powoli odzyskiwała poczucie własnego ciała - z każdą kolejną minutą więcej bólu, którego teraz była bardziej świadoma. Zrobiło jej się zimno i z wielkim wysiłkiem spróbowała podkulić nogi jeszcze bardziej pod siebie. Nie mogła opanować fal drgawek i mdłości dopadających ją na przemian. Zmuszała się do głębokich oddechów, żeby nie zwymiotować. Jak długo tak leżała? Kiedy uczucie mdłości odpuściło na chwilę, skoncentrowała myśli na tym, co się stało. W pierwszym odruchu wstrząsnął nią szloch i jedynie paniczny strach pozwolił opanować wzbierający w niej płacz. Nie próbowała nawet otworzyć oczu, jakby zamknięte powieki mogły ją ochronić od prawdy, która z każdą minutą cienkim strumieniem chaotycznych strzępków wspomnień sączyła się do świadomości. Już wiedziała, że to nie był zły sen, najgorszy wyśniony koszmar, po którym można uciec na jawę. W głębokiej gęstej ciszy wyczuwała zagrożenie, jak zwierzę, które wpadło w sidła i jeszcze nie widzi łowcy, ale już wyczuwa jego zbliżającą się obecność.
Siłą woli próbowała opanować wzbierające znów mdłości i drżenie mięśni. Ból był jak wciągające ją bagno - gęsty, zniewalający, ograniczał każdy ruch i myśl. Wdech. Ból. Wydech. Ból. Chłód. Strach. Zacisnęła ramiona jeszcze mocniej wokół kolan, jakby były konarem drzewa, na którym można się wesprzeć. Przeczekała kolejną falę mdłości i gdy mogła już wziąć głębszy oddech, skoncentrowała się na tym, co przyniosła jej powracająca powoli pamięć.
Ten wieczór pamiętała dokładnie. Był upalny koniec maja. Po tygodniach deszczy i burz zniknęły wiszące nad miastem ciemne chmury. Błękit wypełniał niebo od wczesnych godzin rannych, słońce prażyło nieprzerwanie, stoliki kafejek i restauracji wylały się na chodniki. Ludzie spragnieni ciepła i światła wystawiali twarze do słońca, do późnych godzin nocnych ulice wypełniał entuzjastyczny gwar.
Weronika otworzyła okno w swoim małym pokoiku studenckim i usiadła na szerokim parapecie. Choć powoli zapadał zmierzch, ulica była jasna od świateł i wibrowała od głosów. Z miejsca, gdzie siedziała, widziała kafejkę na rogu w budynku naprzeciw, pizzerię, z której dochodził aromat włoskich dań, i sklep nocny, którego drzwi były otwarte całą noc. Lubiła przyglądać się ludziom w dole, patrzeć na pary siedzące przy stolikach, wymieniające spojrzenia i delikatne muśnięcia rąk, na kelnerki zwinnie omijające ciasno ustawione stoliki, a także na młodych ludzi w kolorowych bluzach i kapturach, którzy bujając się na szeroko rozstawionych nogach, jakby chcieli tym gestem zająć więcej przestrzeni na planecie, licznie odwiedzali nocny sklep. W domu rodzinnym z okna jej pokoju widać było tylko rzadko uczęszczaną asfaltową ulicę i brzozy ciasno rosnące wzdłuż niej. Ów rodzinny dom wydawał jej się tak bardzo daleki, jakby dzieliły ją od niego lata świetlne, za to ruch na ulicach wciągał ją jak dobry film. Czasem odkładała książkę, opierała głowę o framugę okna i obserwowała przepływający ulicami tłum ludzi, ich sposób mówienia, chodzenia, mimikę, strój. Zahipnotyzowana różnorodnością, oglądała powtarzający się spektakl z wielkim zainteresowaniem i zupełnie bezkrytycznie.
W ten majowy ciepły wieczór ulice Utrechtu zdawały się nie zasypiać. Miasto promieniało wewnętrznym światłem, rozbrzmiewało wybuchami głośnego śmiechu i rozmowami, grało pobrzękiwaniem szklanek. Kusiło i przywoływało grą świateł i dźwięków, beztroską radością, którą pozostawił po sobie gorący majowy dzień. W tym kłębowisku ulic i doznań kryło się niebezpieczeństwo, o którym wtedy nie mogła wiedzieć.
Siedząc na parapecie z plecami wspartymi o framugę okna, próbowała przejrzeć ostatni rozdział książki. Miała na sobie sukienkę z czerwonego szyfonu. Maarten i Amy nadjechali rowerami prawie w tym samym momencie i ich rozbawione głosy wypełniły korytarz. Słyszała, jak wspinają się po stromych schodach i rozmawiają w dziwnym angielsko-niderlandzkim dialekcie.
Weronika pamiętała to przyjemne napięcie, które się odczuwa, gdy czeka się na coś ekscytującego. Czas jej stażu na uniwersytecie w Utrechcie dobiegał końca, pod koniec czerwca miała zdawać ostatnie egzaminy. Dni wydawały się intensywne i za krótkie. Dzieliła czas między naukę, zajęcia i wieczory z Maartenem i Amy. Żadne z nich nie wspominało o tym, co będzie potem, choć wszyscy wiedzieli, że coś ma się wkrótce zmienić, więc tym intensywniej przeżywali każdą wspólną chwilę. Weronika próbowała uzyskać zgodę na kolejny rok wymiany i zapracować na nią dobrymi wynikami. Wiedziała, że szanse są niewielkie, ale nagle powrót do domu wydawał jej się ostatnią możliwą opcją. Sypiała za krótko, ucząc się do późna, jadała niewiele, nie marnując czasu na zakupy i gotowanie.
Tamtego wieczoru umówili się na koncert. Szli ulicami Utrechtu wzdłuż kanałów, w dole nad samą wodą gwarne kafejki nadal pełne były klientów. Maarten trzymał ją za rękę. Pamiętała, że miał na sobie niebieski podkoszulek ze śmiesznym nadrukiem. Na nadgarstku czuła szorstki dotyk jego skórzanej bransoletki, kiedy mocno ściskał jej dłoń i prowadził po wąskich chodnikach, omijając grupki ludzi i zaparkowane wszędzie rowery. Nadal nie potrafiła z całą pewnością stwierdzić, czy Maarten dokładnie przemyślał i wypracował swój wygląd, czy był to jedynie uboczny skutek jego charakteru, inklinacji, po prostu tego, jaki był. Zdarzało jej się z niedowierzaniem spoglądać na jego profil, na kształtną mocną szczękę pokrytą wypielęgnowanym zarostem, na opalone sprężyste przedramiona, orzechowe oczy o migdałowym kształcie, nad którymi wyraźnie zarysowane ciemne brwi unosiły się lekko, gdy opowiadał jej coś podekscytowany, a Weronika zastanawiała się, co tak naprawdę może w niej widzieć. Ciepły wiatr unosił sukienkę i musiała przytrzymać ją ręką. Wszystko zdawało się współgrać ze sobą, tworząc idealny wieczór. Gdyby wtedy wiedziała, jak miał się zakończyć, ani na moment nie puściłaby dłoni Maartena.
Długo leżała w bezruchu. Chciała zasnąć, ale ból i strach przejęły nad nią panowanie. Nasłuchiwała więc, próbowała zrozumieć ciszę, usłyszeć coś. Nic. Jakby świat przestał istnieć. Czas przestał istnieć. Mijały sekundy, minuty, może godziny - wszystko zlewało się w jeden nieprzerwany strumień nicości. Jakby jedynym zmysłem, którym nadal odbierała rzeczywistość, było jej pogrążone w bólu ciało. Czuła je nadal - sztywne i zimne. Wreszcie postanowiła otworzyć oczy. Leżała na lewym boku, prawa powieka nadal stawiała bolesny opór, obróciła więc głowę, by otworzyć lewe oko. Wszechobecny mrok. Nie widziała nic. Czekała, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Zastanawiała się, gdzie jest. W piwnicy? W bagażniku auta? Przesunęła ręką po powierzchni, na której leżała, i wydawało jej się, że rzucono ją na materac. Gdy spróbowała sięgnąć dalej, za jego krawędzią poczuła chłód podłogi. Oko powoli przywykło do ciemności i ze zdziwieniem zobaczyła kontury łóżka po drugiej stronie pomieszczenia. Blisko miejsca, gdzie leżała, znajdowały się drzwi, ale pokój wydawał się nie mieć okna.
Gdy przesunęła dłonią wzdłuż swojego ciała, poczuła, że nie ma na sobie bielizny. Była ubrana w podkoszulek z krótkim rękawem sięgający za pośladki. Nie pamiętała, skąd go wzięła. Pamiętała tylko, że tamtego wieczoru miała na sobie coś innego.
Na tę malinową sukienkę, zwiewną jak letnie chwile beztroski, odkrywającą ramiona i plecy, namówiła ją Amy.
– Czy wiesz, że w twojej szafie znajdują się ubrania jedynie w czterech kolorach? – powiedziała pewnego kwietniowego dnia, stając obok Weroniki przed otwartymi drzwiami jej malutkiej jednodrzwiowej szafy. Zmarszczyła brwi i przejechała palcami po krawędziach złożonych w kostkę ubrań. – Szare, białe, beżowe, białe, beżowe, niebieskie, szare, szare, białe... Nie nudzi ci się? – spytała, patrząc na Weronikę.
Amy stała tam kolorowa jak jesienny liść w czerwonych spodniach i żółtym sweterku w brązowo-czerwone kwiaty. We włosy miała jak zawsze wpięte spinki z kwiatami z filcu, a na szyi zielony szal.
Weronika wzruszyła ramionami i spojrzała na zawartość szafy. Nigdy w ten sposób nie patrzyła na swoją garderobę - miało być wygodnie i prosto. Wygodnie, prosto i nudno. I nagle sama poczuła się prosta i nudna, szara jak jej szare oczy, w które patrzyła codziennie w lustrze. Może bała się, że tak naprawdę nic jej od tej szarości nie uratuje, bo choćby nie wiem jak się starała, i tak w niczym nie będzie jej do twarzy. Zupełnie inaczej niż piękna Australijka Amy z gęstymi falami jasnych włosów, błękitnymi oczyma i szczerym, pełnym uroku uśmiechem, której do twarzy było nawet w szarości. To Amy namówiła ją na szaloną galopadę po sklepach i przekonała do zakupu ubrań we wszystkich kolorach tęczy. Wisienką na torcie była malinowa sukienka z lekkiego szyfonu, na którą Weronika nie chciała się zgodzić, protestując, że nie będzie takiej okazji, by mogła ją włożyć. Amy wyciągnęła z rękawa ostatni, najmocniejszy argument, i z szerokim uśmiechem machając jej sukienką przed oczyma, powiedziała, że Maarten na pewno byłby zachwycony.
Weronika chciała, aby każda chwila spędzona z nim była specjalna i ważna, mając świadomość, że być może niewiele już ich zostało. Tamtego wieczoru, zanim wyszła, widziała, jak wyświetlacz telefonu migocze i wibruje. Wiedziała, że dzwoni mama. Od tygodni unikała z nią rozmów, nie wiedząc, jak powiedzieć o tym, że złożyła podanie o kolejny rok stażu w Holandii. Ostatnią rzeczą, o jakiej chciała jej powiedzieć, był powód, dla którego chciała zostać dłużej. Pamiętała ostrzeżenia mamy i długie rozmowy o tym, jak nie wpaść w sidła nieprzemyślanych decyzji, spontanicznych przygód, krótkich związków bez przyszłości, których konsekwencje mogą być długoterminowe. Wiedziała, że mama zawsze próbowała ją ochronić przed własnymi błędami, dlatego żyła w poczuciu wdzięczności i w przekonaniu, że wszystko, co udało jej się osiągnąć, jest zasługą mamy. Dopiero w Holandii, gdzie karmiąca ją życiowymi mądrościami emocjonalna pępowina nie mogła jej dosięgnąć, Weronika zaczęła odczuwać coś więcej niż tylko chroniącą, opiekuńczą siłę relacji z matką. Zaczęła czuć, że moc, która miała ją chronić, nie pozwala swobodnie oddychać. Z każdym tygodniem tęsknoty za domem, z każdym kolejnym samotnym dniem, rosła w niej potrzeba odetchnięcia pełną piersią. Im częściej mama mówiła jej o swojej tęsknocie, smutku i oczekiwaniu na córkę, tym bardziej Weronika czuła, że do domu wracać nie chce. Była jak samotny wędrowiec, który wspiął się na szczyt wysokiej góry, gdzie powietrze jest tak czyste i rzadkie, że każdy haust powietrza sprawia ból. Jeszcze nie potrafiła cieszyć się widokiem, nieprzyzwyczajona do oddychania wolnością i wciąż walczyła z bólem, ale już wiedziała, że nie chce wracać na dół, a widok ze szczytu wynagrodzi jej trudną wspinaczkę.
I właśnie wtedy, gdy zaczynała zdawać sobie sprawę z wolności, którą dał jej wyjazd na wymianę studentów do Holandii, w jej życiu pojawił się Maarten.
Był ciepły jesienny wieczór. Dla Weroniki zaczął się drugi miesiąc za granicą. Słownik niderlandzko-polski był jej najbliższym i nieodłącznym przyjacielem. Bywały chwile, że żałowała, iż skorzystała z tej wspaniałej szansy na świetlaną przyszłość. Doskwierały samotność, zmęczenie i obawa przed tym, jak sobie poradzi. Była jednak zdecydowana zacisnąć zęby i zostać. Wieczorami po zajęciach na uczelni i intensywnym kursie języka niderlandzkiego wracała do swojego pokoiku, zajmowała miejsce na parapecie i głęboko oddychała. Patrzyła na ludzi siedzących za wielkimi oknami włoskiej knajpki, na smukłe kelnerki i kelnerów dźwigających z gracją wielkie talerze. Było już późno i w nocnym sklepie zaczął się zwykły ruch.
Najpierw w ogóle nie zwróciła na tego chłopaka uwagi, dopiero po chwili zauważyła, że oparty o sklepową szybę patrzył z półuśmiechem prosto w jej okno. Uśmiechnęła się przelotnie i odwróciła wzrok w kierunku kafejki. Stoliki rozświetlone świeczkami w kolorowych szklanych miseczkach nadal zajmowały cały chodnik. Światło migotało w lampkach wina. Na kolana Weroniki upadła kulka papieru. Wzięła ją do ręki i podniosła wzrok. Chłopak w zielonej bluzie nadal stał oparty o sklepowe okno, patrzył na nią z uśmiechem, który trudno było rozszyfrować, i gestem ręki dał znać, żeby rozprostowała papier. Rachunek sklepowy na kwotę jedenastu euro i pięćdziesięciu pięciu centów – za piwo i coś jeszcze, czego nie była w stanie zrozumieć. Na drugiej stronie drukowane litery napisane czarnym długopisem pytały:
JE ZIET ER VERDRIETIG UIT. ZIN IN BIERTJE?
Poza ostatnim słowem nie zrozumiała nic i miała ochotę zamknąć okno. Wyrwała jednak kartkę z zeszytu i odpisała zgodnie z prawdą
Sorry, I don’t speak Dutch.
Miała nadzieję, że językowa przeszkoda w komunikacji ułatwi pozbycie się nieproszonego towarzysza, po czym złożyła kartkę w misterny samolocik, który lekko przefrunął przez ulicę, po czym porwany podmuchem wiatru spadł na jeden ze stolików kafejki, wprost do lampki wina. Młody elegancki mężczyzna rozejrzał się zdumiony, po czym wyjął kartkę z kieliszka. Weronika poczuła się zażenowana i miała ochotę schować się pod parapetem, a najchętniej pod ziemię, ale wtedy jej wzrok napotkał spojrzenie chłopaka w zielonej bluzie. Roześmiany mrugnął do niej, po czym podszedł do mężczyzny przy stoliku, który zdążył już przeczytać liścik. Weronika obserwowała go, gdy zupełnie nieskrępowany sytuacją tłumaczył coś mężczyźnie, trzymając dłoń na jego ramieniu i ruchem głowy wskazując budynek za nimi, a w nim okno i Weronikę, która przyglądała się całej sytuacji. Mężczyzna poklepał chłopaka przyjaźnie po plecach, oddał liścik i uśmiechając się szeroko, pokiwał głową.
Chłopak przeczytał kartkę i podniósł wzrok, Weronika wzruszyła ramionami i rozłożyła ręce w przepraszającym geście, po czym zsunęła się z parapetu i zamknęła okno. Kiedy pięć minut później usłyszała dzwonek, była pewna, że to jakaś pomyłka i zignorowała go. Dopiero gdy zadzwonił po raz trzeci, zbiegła schodami na parter. Jej pokój znajdował się na drugim piętrze i prowadziły do niego strome wąskie schody, na których z trudem mijały się dwie osoby. Otworzyła drzwi i zobaczyła znajomy szeroki uśmiech. Chłopak podał jej wielką tabliczkę czekolady i kolejny rachunek ze sklepu opiewający na kwotę dwóch euro i czterdziestu centów, na którego odwrocie czarny długopis pytał:
ENGLISH? :-)
Weronika nigdy nie nawiązywała znajomości łatwo, nie miała też w zwyczaju wdawać się w dyskusje z przypadkowymi przechodniami, teraz jednak potoczyło się inaczej. Może był to efekt poczucia osamotnienia i tęsknoty za domem, a może swoje zrobiły uroczy uśmiech i tabliczka czekolady, ale przez kolejną godzinę siedzieli na progu budynku, jedząc ciemną czekoladę i rozmawiając.
Gdy przedstawił się jako Maarten, spodobało się jej brzmienie tego imienia. Studiował na Wydziale Nauk o Ziemi na Uniwersytecie w Utrechcie.
– Więc jeśli chcesz cokolwiek wiedzieć o wybuchach wulkanów, służę pomocną dłonią… albo czekoladą – dodał, oferując jej kolejny kawałek słodkości.
Uważnie przyjrzała się Maartenowi. Wyglądał jak bardzo przyjemna dla oka hybryda aktywisty organizacji antyglobalistycznej i modela reklamy ekskluzywnej bielizny męskiej. Starannie zebrane z tyłu głowy dredy odsłaniały mocno zarysowaną szczękę. Od czasu do czasu przygładzał je dłonią, a kiedy podnosił rękę, rękaw zielonej bluzy odsłaniał nadgarstek ze skórzaną plecioną bransoletką. Maarten miał idealny profil z prostym kształtnym nosem, pod którym wypielęgnowany zarost tworzył wzór wokół lekko wypukłych ust – i kiedy się uśmiechał, cała jego twarz rozjaśniała się, a kąciki migdałowych ciemnych oczu lekko się unosiły. Weronika patrzyła na niego z zaciekawieniem jak na fascynujące zwierzę, które widzi się pierwszy raz. Po krótkiej wymianie uprzejmości zapytała wreszcie, co napisał na pierwszym rachunku, bo chciała odpowiedzieć na jego pytanie. Uśmiechnął się lekko i odwrócił twarz w jej stronę, aż ich spojrzenia spotkały się. Wymienili uśmiechy.