Stefania powoli zacisnęła pięści. Koralowo-czerwone paznokcie wbiły się w miękkie ciało. Stała na werandzie hotelu, obserwując sylwetkę wysokiego, przystojnego mężczyzny. Poznała go natychmiast, mimo że nie widzieli się od dwóch lat. Na jedną krótką chwilkę zmyliło ją jego ubranie, jakby żywcem wyjęte z westernu, ale i tak wiedziała już, kto zbliża się ku niej takim energicznym krokiem od strony parkingu. Jordan McCloud... Bogaty, arogancki, znany w swoim światku reklamy, bezlitosny dla tych, których nie lubił, i przesadnie hojny dla tych, którzy mieli szczęście mu się spodobać. Najbliższych traktował jak swoją własność. I ona była tak kiedyś traktowana... a według prawa nadal należała do niego. Stefania zobaczyła teraz wyraźnie jego twarz w świetle dwóch latarni stojących u wejścia na werandę. I jak świetnie się trzymał! Wyglądał zaledwie na trzydziestkę, podczas gdy w rzeczywistości miał już trzydzieści pięć lat, o siedem więcej niż ona. Wydatne kości policzkowe, kruczoczarne włosy i ciemne oczy zdradzały indiańskie pochodzenie Jordana. Przeskoczył właśnie trzy stopnie naraz, niecierpliwy jak zawsze. Stefania siłą woli powstrzymała chęć ucieczki. Na ucieczkę było już jednak za późno. Marba Crown, 1996