Jestem oburzony. Obiecałem sobie po trzecim tomie, że nie wrócę, ale chciałem wiedzieć, z czystej ciekawości, jak to się skończy, jaki będzie finał. Nie jestem w nastroju, żeby hamować emocje, dlatego nie będę łaskawy dla nikogo. Uwielbiam prace Jeffa Lemire, ale w owej serii okazał się tandeciarzem, który rozwodnił prostą, nieskomplikowaną opowieść na cztery oddzielne albumy. Wyobrażacie to sobie, na cztery tytuły! Po co? Skoro konflikty są wydumane, płacz pusty i nieszczery, dylematy emocjonalne są sztuczne, jak farma, na której zostali uwięzieni byli superbohaterowie. Autor śmieje mi się w twarz i pluje na czytelnika. Zostałem oszukany, gdyż okładki sugerowały, że dostanę coś świeżego, coś, co zapamiętają całe pokolenia, którzy zaczytują się w komiksach super-hero, a dostałem pasmo niegodnych uwag dialogów z pretensjonalną czujką.
To, co miało budzić pozytywne skojarzenia - przypomniało o tym, że superbohaterowie to martwy gatunek, jak ci wielcy herosi udający, że mają coś do powiedzenia, że nie robią tego dla sławy, dla egotycznych pobudek czy po to, żeby się pochwalić swoją nową stylówą. Lemire robi dokładnie to, czego oczekują czytelnicy od lat 50. XX wieku. Żeby superbohaterowie nie musieli brać ciężaru odpowiedzialności na swoje barki, ma być z pompą i z dużą zawartością lukru, żeby nikt nie miał pretensji, że jest za mrocznie, za poważnie, sztywno i nieludzko. Wszyscy marzą, żeby superbohaterowie byli ludzcy, ale oni nie są ludzcy, to roboty, które są ...