Wystarczy umieścić akcję w malowniczych rejonach Szwajcarii, włączyć w to romantyczną historię i dramatyczną tajemnicę sprzed lat i powieść czyta się sama.
Jesteśmy już na półmetku cyklu „Utracone córki” autorstwa Sorai Lane, a czwartą powieść „Córka z Genewy” czytałam z równą przyjemnością, jak jej poprzedniczki. Podobnie jak wcześniejsze tomy, tak i ten łączą dwa wątki i dwie linie czasowe, splatając historię miłości, rodzinnych sekretów i poszukiwania własnej tożsamości.
Cofając się do lat pięćdziesiątych XX wieku wkraczamy w świat wyższych sfer, aranżowanych małżeństw i hipokryzji. Miłość Delphiny i Floriana komplikują społeczne uwarunkowania i oczekiwania rodziny. Ich związek ma przypieczętować wyjątkowy szafir, który w wyniku splotu dramatycznych zdarzeń staje się zagadką dla kolejnych pokoleń.
Współcześnie poznajemy Georgię, która podążając tropem pozostawionych przez jej prababkę w tajemniczym pudełku wskazówek udaje się do Genewy. Tu przyjdzie jej poznać nie tylko tajemnicę swojej przeszłości i fascynującą historię bajecznego królewskiego klejnotu. Na jej drodze stanie również przystojny Luca, a wspólne próby rozwikłania rodzinnych sekretów okażą się dla obojga czymś więcej niż odkrywaniem ukrytej za woalem tajemnic przeszłości.
Ta część, podobnie jak pozostałe w cyklu, należy do historii komfortowych i subtelnych, które czyta się z uśmiechem na ustach i wizją szczęśliwego zakończenia. Naprzemiennie prowadzone wątki dwóch różnych epok przybliżają nas do odkrycia tajemnic ukrytych w mrokach przeszłości, łącząc tło historyczne z romantycznym klimatem.
Nie uważacie, że cudownie jest choć na kartach powieści uwierzyć, że podobnie jak drogocenne kamienie, tak i prawdziwa miłość potrafi przetrwać próbę czasu?