„Biała elegia” to chyba jedna z najdziwniejszych książek z jakimi miałam styczność. Dałam się porwać tej dziwnej bieli.
To jest książka bez fabuły, za to z historią; bez początku i końca, za to kompleksowa; bez sztywnej struktury, za to z miękko otulającymi słowami.
Właściwie można powiedzieć, że autorka zebrała w tej niewielkiej formie wszystkie swoje myśli. Żyjąca z piętnem swojej starszej, zmarłej dwie godziny po porodzie siostry, zaczyna szukać siebie. Wszystkie emocje ubiera w biel. Nawet żałobę. I ja tę żałobną biel kupuję. Razem z autorką szłam po śniegu, przedzierałem się przez gęstą mgłę własnych uczuć i tak samo jak ona, gdzieś w tym wszystkim szukałam siebie.
Ta książka musiała powstać. Nawet gdyby nikt nie chciał jej przeczytać, to i tak musiała. I to się czuje na każdej stronie, w każdym zdaniu i myśli. O „Białej elegii” trudno pisać, dużo łatwiej ją poczuć, zobaczyć, dotknąć. A może dać się jej dotknąć? Mnie dotknęła. Głęboko.
Przeczytajcie.