Borgesa trzeba czytać niespiesznie. Nie bać się zawracać z utartej drogi, cofać myślami o zdanie, akapit, czasami kartkę, a nieraz zacząć czytać każde z opowiadań od nowa.
Trudno tez recenzować Borgesa, bo albo ktoś zarzuci recenzentowi brak erudycji („no tak, nie zrozumiał i krytykuje”) albo jej nadmiar („zjadł wszytkę rozumy i się chwali”). I odważnie powiem, że nie każde z opowiadań porwało mnie w labirynty znaczeń, nie w każdym odnalazłem sens poszukiwania drugiego ja, swojego sobowtóra, tajnej ścieżki prowadzącej przez meandry konotacji i wieloznaczeń. Nie zawsze potrafiłem chwycić ariadnowską nić prowadzącą przez labirynt ludzkiej tożsamości (bo Borges celowo nie pomaga); nie w każdym zapętliłem się w czasie i przestrzeni. A mimo że musiałem (czego normalnie nie znoszę) wrócić do kilku z opowiadań ponownie, robiłem to z przyjemnością, nie tylko po to by przystanąć, pomyśleć i poszukać ale po to, by przekonać się, że odkrywam coś nowego, zatrzymuję się nad innym zdaniem, ba, innym słowem nawet. Przyznaję, że „coś” tkwi w prozie Borgesa, mistyczne, ulotne, znaczeniowo nie dotykalne, podwójne...
Wielu znaczeń nie rozpoznałem, wielu metafor z pewnością na zauważyłem ale i tak „Alef” był wyjątkową literacką wyprawą w światy zapomniane przez czas i pamięć, niekiedy starożytne, gdzie teologowie spierają się ze sobą, a w ciemnościach piwnicy, ukryty przed wszystkimi i przed nikim, czeka na czytelników wszystko we wszystkim, cały świat, skupiony w jednej, maleńkiej kuli.
Szukajcie tej piwnicy, szukajcie tej kuli. Może się spotkamy…