Znacie takie powieści, których sam tytuł wzbudza nie tylko zachwyt, ale i pewność, że oto macie przed sobą coś pięknego? Że za sprawą kilkuset stron, wasz świat poruszy się w posadach, a uczucia i emocje będą nie do opisania? Przyznaję się, osobiście takiej pewności nie miewam często, wręcz nigdy. Dlatego, kiedy po raz pierwszy w moje ręce trafiła powieść Gulbranssena zostałam porażona płynącą z słów zawartych na okładce pewnością. I ta niezłomna pewność towarzyszyła mi aż do ostatniej strony tej historii. Historii, która już od pierwszych stron otacza na swoją surowości i nieprzeniknionym klimatem północy. Ta książka tchnie spokojnym pięknem, tchnie magią słów i odwiecznymi rytuałów. Tutaj wszystko jest powolniejsze, toczy się w zgodzie z naturą, ma pierwotny urok. To tu, bohaterowie są pozornie zamknięci w sobie, surowi i oschli, a kobiety, które za nimi stoją rządzą z klasą, ale i nieustępliwością. To oni wszyscy, pełni dumy, pamiętliwi i uparci, których pochłania świat własnych przemyśleń, którzy ważą słowa, ceniąc sobie ich wartość, toczą odwieczną walkę z własnym charakterem, słabościami, pychą, dumą czy żądzą pieniądza i zemsty. A jednak za tym twardym murem, kryją się gorące i szczere uczucia, którym nie straszne przeciwności losu. Kryje się szacunek, nie tylko wobec drugiego człowiek, ale przede wszystkim natury, która nadaje rytm wszystkiemu, jest piękna, okrutna i bezlitosna, lecz daje wytchnienie i odpowiedzi na wiele pytań. Natura decyduje o losie człowieka,...