Tak - Szekla, czyli Zuzka :) Znajdę gdzieś to zdjęcie z avatara, bo ma tam taki piękny piercing, zrobiony na czesc narzeczonych wsiowych. Konkretniej - kleszcz jej się języka uczepił. Wyglądało jak prawdziwy piercing. PS. Małpeczko uważaj, bo zacznę zalewać temat - jestem zdeklarowaną psią mamą :)
Szekla czyli Zuza, imienia pełnego Zuzanna. Fotograficzny skrót życia psa podróżnika. Została znaleziona w lesie listopadowym (11.11 2004), miała mniej więcej 4 tygodnie, przez grzybiarzy (tak, są tacy co chodza na grzyby w listopadzie), czasowo przygarnięta przez dobrych ludzi, a potem... dotknęła mnie nosem. I tak 15 lat razem.
Pierwszy rok - poznajemy okolice
Zwiedzamy, śpię w namiocie, uciekam w nocy na łowy (myszy są pyszne, nie wiem po co pańcia mi targa te suche kulki karmy. Tu jedzenia w bród), gonię niedźwiedzicę pod Krywaniem i jeżdżę stopem. - dzieciństwo Zuzki.
Jestem już dużą dziewczynką i wakacje spędzam na wsi z dziadkami, ale cały czas jeździmy w różne dziwne miejsca. Acz już na Krywań, to mi się nie chce.
Ostatnie dwa lata siedzę jednak na wsi, z dziadkami. Już nie mam siły ganiać gdziekolwiek, aczkolwiek.... jak przyjdzie jeden z moich czterech narzeczonych... to poganiam. Z ogonem zadartym do góry.
Suk mój zlazł ze mną całe Beskidy (w parkach na smyczy i strasznie cierpiała). Dotarła w góry słowackie, a nawet na Węgry. Niemal wszystkie zagraniczne trasy robiła ze mną autostopem. Właśnie oglądnęliście fotograficzny skrót życia psa, którego ominęło schronisko. Psa, ktory był Królową mojego życia i tak - spała ze mną :)
O Trusi i Rumunie opowiem Wam innym razem :) Dziekuję za oglądnięcie mojego czarownie paskudnego kundla, który dla mnie jest najpiękniejszy na świecie. Howgh
Łezka mi się w oku zakrecila. Że taka to wielka miłość. A Suka jest wspaniała. Tam na gazetkach do siusiania to się literalnie uśmiecha. Jak się usuwa psu kleszcza z języka?
na gazetkach to pokazuje jaka z niej franca bedzie i kto tu rzadzic bedzie :) To jest uśmiech szyderczy pt "ja Ci jeszcze pokażę" :) Kleszcz z języka jest nie do usunięcia. Chyba ze psa się przyśpi, bo inaczej język robi w tulejke i tyle z usuwania. Usilowalismy to zrobic z prawdziwym doktorem medycyny wojskowej, ktory z niejednym wyzwaniem mial do czynienia. ALe zupa, bez "przyspania psa" sie nie da. PS. Skleroza mi mozg odblokowała - specjalizacja wojskowego doktora to medycyna ekstremalna. Ale malusi kleszczyk w jezyku kundla to bylo ekstremum, na którym poległ. A tak się starał :) Kleszcz jednak w jamie ustnej ma niesprzyjające warunki, w efekcie zdechł zaraz po wbiciu. Wystarczylo poczekać aż się rozpręzy i sam wypadnie. A Zuza obnosiła się z tym piercingiem przez ponad tydzien. Latala do Miska, do Rudego, do Puszka i tylko język z dumą pokazywała :)
:) własnie wybitnie nie lubi. Jedyny moment kiedy mój sucz na mnie warczy to wtedy kiedy biorę szczotę w łapę. Z jej kudłami jest tylko jedna opcja "obciąć". I wtedy pytamy psa, gdzie ma uszy. Bo małe uszka ma, ale kudły na nim straszliwe. I przyznaję, że w ramach polepszania komfortu zycia psa, przez ostatni rok w ogole jej nie czesałam. Skoro nie lubi... jedyne co akceptowała to czesanie grzbietu. Od całej reszty - pańciu, daj spokój :) I zadziwiające, że przy tej niechęci do czesania, miała piękną, zdrową i nie skudłaconą sierść. Mówiłam, że gdybysmy my tak jadły, to też miałybyśmy piekne włosy :)
I tak, wiem, że stosuję czas terazniejszy z czasem przeszłym. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do myśli, że nie puszcza już bąków, że nie drze ryja (o! mistrzostwo osiągnęła w tej kwestii) ze nie sypie kłakami naokoło i że nikt nie jest o mnie zazdrosny. Zuz osiągnęła mistrzostwo uzależnienia ode mnie. Gdyby była "ludziem" musiałabym ją oddać na odwyk ode mnie. Na szczęście nie była. Ten sucz wybierał mi nawet znajomych - siadła przy nodze (męskiej głównie) i już wiedziałam, ze człek jest OK i ma zezwolenie Zuzy na rozmowę ze mną. Gdy odchodziła od nogi, znaczyło to tyle "Nigdy więcej tego kogusia w domu, rozumiesz?" Bywało, że akceptowała nawet inkasentów z elektrowni :) Co nie oznacza, ze nie darła się na nich - bo się darła. Ten pies nie rozumiał zdania "Proszę Cię o stul pysk". I wiem, ze o Zuzannie, primo voto Zołzie, mogę godzinami...
Ona jest po prostu przeurocza z tym wywalonym ozorem! :D mnie troszkę przypomina border collie (nazwę chyba napisałam poprawnie) bez białej sierści. Jadłospis poproszę od Zuzi :D bo też jestem długowłosa i niestety muszę się czesac a moja sierść po farbowaniach w nieco gorszej kondycji :D
Kiedyś znaleźliśmy taką Szelę w internetach (opowieść z cyklu "z twarzy podobna do nikogo") i wyszło, że to - uwaga! - lapphund szwedzki. Fetek z kolei miał być - wedle internetow - gonczym polskim. Moja matula zaczęła je nazywać zatem tak "Gonczy polski... jak jest dziura w plocie" i "lap Hund patyka", co jak widać Zuzka czynila :) PS. Urocza i mądra jest po mnie :)))) brzydka po ojcu :)))
PS. Jadłospis ZUzi - śniadanko: serek biały z jajeczkiem (plus to co pancia je), kolacyjka - żarcie psie (zależnie od wieku i kondycji ząbków). W międzyczasie - to co wyżebrała ,co spadło, co ukradła. Wszystkie zdziorby z przygotowywania mięsa od panci i trzech koleżanek znoszących zdziorby dla Zuzki. No i spacerkowy przysmak - spleśniały chleb dla gołębi. Tak szybko dopadała tego chlebka, ze nikt nie zdążył zareagować, pomimo, ze wszyscy wiedzieli gdzie leży. I korzonki na spacerach - przysmak nr 2. Biedny zagłodzony piesio, musiał korzonki wcinać. Wchodzisz w taką dietę? Bo ja wolę chyba być łysa :)
Ostatnie zdjęcie Zuzanny czyli Szelmy mojej najdroższej. Sama wlazła na te schody! (dwa miesiące była noszona na rękach, bo schody na górę przerastały jej możliwości techniczne. A tu proszę - Zuza na schodach tuż po rozkopaniu kretom norek. A co - babciom nie wolno? Ze specjalną dedykacją dla tych, którzy wbrew oczywistym faktom twierdzą, że jest piękna :) Ps. Kocham Cię Zuziu.
Matula moja tak do niej mówiła :) Obiektywnie to z urodą nieco słabo :) Pies sklejony z czterech częśći. Glowa, kryza, brzuch i pupa z ogonem na uszach :) W pewnym momencie jej życia, sklejenia były doskonale widoczne. Później, gdy mój pies brał wszystkie dyżury w miejscu strategicznym (lodówka) plus stołował się u mojej babci (która ponoć jadła normalnie, tylko jakoś talerz był dziwnie dokładnie wylizany, a Zuz zaczęła się toczyć), te sklejenia się rozmyły. Ale uśmiechała się prawie non stop. No chyba, ze akurat się na mnie foszyła, co jej zdarzało zwłaszcza jak nie wróciłam z pracy od razu do domu :P Strasznie mi tej Zołzy brakuje.
Jestem zadeklarowaną psiarą. Koty lubię tak samo, jak wszystkie inne zwierzęta, poczynając od waranów, a na słoniach kończąc. Czyli nie mam do kotów rozpędu. Czemu zatem czarna kocica postanowiła wybrać właśnie mnie na bycie babcią dla jej kociąt, to ja nie wiem. A było to tak:
Historia o tym, jak zostałam czasową kocią babcią
Wyjechałam na wakacje (Dziunia moja, Szekla, została pod opieka mojej mamy), a ja poleciałam na Lesvos. W tzw. apartamentach, jedynki są zazwyczaj na parterze lub w przyziemiu, zatem do mojego pokoju wchodziło się niemal bezpośrednio z ogrodu. Siedziałam sobie wieczorem (druga w nocy) przed apartamentem, paląc papierosa i czytając książkę. A tu przede mną przechodzi czarny kot z czymś w pysku i wchodzi do pokoju jak do swojego.
Kiedyś koty mi przynosiły myszy (bo ja podobno nie umiem ich łowić) więc mówię do tego kota "Ej kochana, wypad, nic mi tam nie przynoś". Kot wyszedł. Minęło kilka minut, kot wraca. Znowu z czymś w pysku. No nie! wstałam i ruszyłam się w końcu do pokoju żeby przynajmniej zlokalizować zwłoki myszy, które, byłam pewna, kocica mi gdzieś położyła. Zdjęcia są beznadziejnie rozmazane, bo z telefonu. Za jakość przepraszam, za koty - nie :)
Wchodzę zatem a tu coś piszczy. W mojej walizce (na poły otwartej i jeszcze nie do końca rozpakowanej) leżą sobie dwie małe kulko-parówki. I drą się jak potępienie. Zanim się otrząsnęłam z szoku, mamusia tychże weszła z trzecim w pysku, bezpardonowo mnie przesunęła (tak to wyglądało), wskoczyła do walizki i patrzy na mnie. Już wiedziałam, że wtopiłam.
Na następny dzień poszłam jednak do właścicieli i usiłowałam im wytłumaczyć, że to nie ja te koty tu, tylko koty same (kłopot był głównie w tym, że pan mowil tylko po grecku, a pani uzywała 5-10 słów angielskich. Tłumaczyłam jak mogłam, machałam łapami, chodziłam na czworaka i miauczałam :) Nie wiem co z tego zrozumieli, ale w końcu padło zdanie, że dokąd jestem, koty mogą tu zostac. Cały pobyt okno do pokoju miałam otwarte, żeby kocica mogła wyjść i wejść. Kupowałam jogurciki i karmę dla kociąt, choć wiem doskonale że dokarmianie zwierząt w Grecji mija się z celem, bo tylko się przyzwyczają do ludzi. A na jesieni (a to był już późny wrzesień) takie wsie nadmorskie jak Anaxos po prostu się wyludniają. No ale skoro pod moją opiekę wpadły to niech przynajmniej przez te dwa tygodnie urosną na tyle, żeby miały siłę na przetrwanie.
Koniec końców spędziłam urlop na poszukiwaniu domu dla kotów :) Odgrzebałam stare znajomości greckie z pytaniem wprost, nie macie aby kogoś na Lesvos kto przygarnie matke z 3 małymi? Kiedy Czarna przyniosła je do mnie, ledwo podnosiły łebki. Po niecałym tygodniu już łaziły po pudełku (wyścielonym moim podróżnym śpiworkiem i sukienką letnią), pod koniec tygodnia Ciapak (ten ciapaty) już wyłaził z pudełka sam. A na nastepny dzień o malo nie nadepnęłam na Malutką (najmniejsza) bo wylazła i przelazła cały pokój. Malutka po całym tygodniu już spijała sama jogurcik, a na następny dzień ciamlała z mamą karmę dla kociąt. Tak - urlop w Grecji spędziłam zamiast na plaży, z drinkiem w ręce, spędziłam zagadując wszystkich możliwych Greków i Greczynki w sprawie kociąt. Poszłam nawet do oddziału straży przybrzeżnej (i znów tylko po grecku gadał. Ale jakoś się udało dogadać.)
Po powrocie do domu napisał do mnie Stavros, właściciel sklepu spożywczego w Anaxos, który każdego tygodnia przyjeżdża z żarciem dla kotów do Anaxos w tym czasie poturystycznym. Wysłał mi zdjęcie tabunu kotów przy jego samochodzie. Napisał tak - "nie wiem, czy rozpoznasz swoje"...
Chyba faktycznie trafiła na dobrego ludzia. Bo udało mi się w końcu zorganizować dla kociąt dom (może nie idealny, bo z setką innych kotów - w Petrze jest takie miejsce dla bezdomnych zwirzy) - zostały tam (ponoć, bo pewności nie mam) przetransportowane razem z mamą przez właścicieli apartamentów. A mama zostanie (pewnie już po fakcie jest) wysterylizowana. Spędziłam u Wandy - tej pani, która prowadzi przytułek, dwa pełne dni przekonując ją, że koty tylko z mamą. A ona - same kocięta, mamy nie. PO dwóch dniach pękła. Pomimo tego, że końcowy efekt nie usatysfakcjonował mojej duszy zwierzoluba, to moi greccy znajomi zgodnie twierdzą, że takiego rozwiązania nikt by się nie spodziewał (w greckich warunkach). Zatem chyba kocica dobrze wybrała :)
Oto TRUFLA - i jej poprzedniczka SETKA. Trufla miała miec na imię Whiskey, ale babcia się nie zgodziła. Rodzice grzybiarze, więc wybór był prosty. Przedstawiam nasza najnowsza siostrę.
A tu Seta - koleżanka Szekli mojej najmilejszej. Seta żarła marchewki. Była zadeklarowaną weganką. Za marchewkę dała się pokroić, kiełbaski niechętnie.
Różnica między nimi jest jedynie w umaszczeniu - Seta byla ruda dzięki marchewkom.
Dużo zdjęć Trusi nie posiadam (u siebie), bo jednak kilkanaście lat mieszkałyśmy osobno. Dopiero, gdy moja Zuza zaczęła wymagać ogródka, przeprowadziłysmy się do rodziców. I stąd więcej zdjęć Truśki z ostatnich dwóch lat. Teraz ma lat 11 z kawałkiem, problem z nóżkami, kręgosłupem, ale wciąż spacerki z pańciem to ulubiona impreza.
A tu już zdjęcia wspólne z Rumunem, którego Trusia łaskawie toleruje. Zabawa? E tam, kiedy była młodsza to może i chętnie, ale teraz jest taką indywidualistką, że właściwie do tulenia nie bardzo, do zabawy nie bardzo, na spacer pójdzie, ale tak sobie. I całe dnie spędza przed domem, gdzie jest wystarczająco zimno.
Absolutnie na surowo. Jak mama zaczynała obierać, to Seta już była za nią. NIe wiem jak ona słyszała szuranie marchewki, ale słyszała. No i jak ktoś otwierał spiżarkę i sięgał po jabłko czy właśnie marchewke. Przy czym ta sama spiżarka i sięgnięcie po słoik czy kiełbasę - zero reakcji. Weganka jak nic.
I przekazała gen Rumunowi. On wciąga jabłka, ogorki, marchewki, gruszki. Zuza lubiła jedynie borówki (dla warszawiaków - jagody) z krzaczka i pluła listkami. Rumun ostatnio nawet rzodkiewką z ogródka (taką z ziemią jeszcze) się poczęstował. Dziwne te nasze piesie - każdy inny.
W naszym stadzie jest też Rumun. I jego historia pojawi się tu zaniedługo. Ale do tej historii musze się przygotować mentalnie. Na razie Wam zdradzę tylko, że Rumuś już się nie boi wchodzić do kuchni (zamknięte pomieszczenie) - pod warunkiem, że mam szyneczkę (ach to moje 500 plus). I już nie jest panem Żeberko, tylko Pimpusiem Sadełko. Jeszcze długa droga przed nami, a tą, którą przeszliśmy, opiszę i ofocę za jakiś czas. Na razie... chciałam Wam donieść, że Rumun położył się w koszyczku obok Trufli (11letnia indywidualistka). SAM ! bez szyneczki i boczku. Co prawda wysiedział tam równe 2 minuty, ale, no. Wlasnie. Dzielny Rumun.
Mój wet mówi, że Rumun ma okropnie na imię. Ale Rumunem został na pamiątkę piesa, którego rodzice znaleźli przy potoku w Rumunii właśnie (szczeniaczek z siostrami, bez mamy). Moja mama już szyła wielką spódnicę, żeby je przemycić do Polski, ale ne szczęście przyjechała tzw. tambylczyni i wzięła pod opiekę wszystkie. Rodzice przyjechali bez psów. Tydzień później już byli w schronisku i wrócili z tymże właśnież (dali mu w schronisku imię Rubin) - u nas został Rumunem i niech tak zostanie. Moje rumuńskie dziecko jest bardzo podatne na 500 plus...
Imię jest dobre, tylko w jednym zdaniu zestawienie rumuna i szekli skojarzyło mi się ze spotem wyborczym Leszka Bubla (nie pytaj)
Tydzień później już byli w schronisku i wrócili z tymże właśnież (dali mu w schronisku imię Rubin) - u nas został Rumunem i niech tak zostanie. Moje rumuńskie dziecko jest bardzo podatne na 500 plus...
:) zupełnie inna, ale będzie opowiedziana :) Może nie jestem największą gadułą na świecie, ale niebezpiecznie się do niej zbliżam :) Nie pytam.... Na wszelki wypadek
No bo zobaczyłem temat, nie wiedząc czego dotyczy i przeczytałem; Rumun (Cygan, Rom), Szekla (szekel, szekle): izraelska waluta i tak pomyślałem: co ta ziellona wypisuje, a potem wszedłem i zobaczyłem psiska :D
:) A moja Szekla miała imię żeglarskie :) "jestem sobie mała szekla zardzewiała"... Mój mąż był żeglarzem :) - uratowałam ją przed byciem Kabestanem lub Kilwaterem. A wujki z RO'20 nawet jej na koncercie plenerowym zaśpiewali piosenkę dla niej :) Tak. Moj sucz miał piosenkę swoją. I nic wspolnego z izraelską walutą - za nia nie da się kupić smakuszków, wiesz... :)
no coz. Piosenka powstała na długo przed narodzinami celebrytki. Ale celebrycko odniosła sukces podczas koncertu na Błoniach, dostała bowiem ze sceny dedykację. I tą właśnie piosenkę. Mamę Szekli (mnie) ostentacyjnie pominięto. I nigdy nie czułam się tak zadowolona z bycia pominiętą :)
Przede wszystkim męskie. Nie mogła moja królewna mieć męskiego imienia. Bo szczurzyca Zenek, została przerobiona na Zenkę. Ale przerób kabestan. Masakra.
No to nadszedł czas na Rumuński coming-out - to będzie dłuuuga historia PIES DRUGIEJ SZANSY Nasze rumuńskie dziecko jest psem schroniskowym, po przejściach - nie-wiadomo-jakich. Powiadają, że został zabrany interwencyjnie, gdzieś z podkrakowskiej wsi, gdzie trzymany był wraz z Miśkiem, swoim kompanem, w komórce pod schodami.
Trochę mi się w to wierzyć nie chce, gdyż Rumun jest bardzo ludzkim stworem, wszystkich lubi, z wszystkimi się wita, ogon mu się wprost urywa. Jednakże... kilka jego zachowań sugeruje, że trochę w życiu przeszedl. Boi się na przykład własnego cienia. Miski, na którą dajemy mu papu. Ucieka, gdy ktoś podlewa kwiatki... Mija prawie rok, jak jest u nas, i z baniem się jest coraz lepiej. Już wchodzi do pomieszczenia z jednym wejściem. pod warunkiem, że jest to kuchnia, a ja stoję przy lodówce z szynką w ręce. Tu już strachy opanowane przez żołądek. Strachów łazienkowych na razie nie opanowaliśmy. Wydawało się, że już jest dobrze. A tu Ojciec mój wziął jakiś nowy sprzęt, typu szlifierka, z długim kablem. I nagle z Rumuna jest drżący placek. Pies - naleśnik.
Do tej pory - a już mija rok w czerwcu jakoś - ani razu żadnego z nas nie ciapnął. Nawet kiedy skręcił sobie nogę, skacząc z pogródki (to było w pierwszym miesiącu u nas), akurat rodziców nie było, zostałam ja, która Rumuna znałam od kilku dni dopiero. Pozwolił sobie pomacać łapę, zawiązać, a potem wsadzić do samochodu i zawieźć do weta, który (która, własciwie, bo była to pani doktor) stwierdziła, że on się tak boi kagańca, że ona go zbada bez kagańca. I pomimo drżenia całościowego nikomu z nas nic nie zrobił.
Za to nie lubi małych kundli. Potrafi(ł) - czas przeszły, bo wielce ufam że mu to minęło - uciec z ogrodu tylko po to aby dopaść małego piesa gdzieś i chwycić za kark na NIE SWOIM terenie. Nigdy żadnego nie ugryzł, ale trzymał mocno (mój ojciec jest bardzo duży i mocny chłopczyk, a nie był w stanie oderwac Rumuna od pieska). Pies był wyśliniony, skołtuniony i pos...ny ze strachu (dosłownie), ale krzywdy technicznej mu Rumun nie zrobił. Trzy razy w zeszłym roku Rumunowi udało się tak sponiewierać piesa.
Nie lubił tez wybitnie mojej staruszki Szekli. Ja wiem, że Zuza była franca, upierdliwa i furkała na wszystkich, szczególnie na takich, którzy rościli sobie prawo do rządzenia w domu. A Rumun sobie rościł. Miał wówczas 3-5 lat, młody chłopak, jedna dziewczyna, Zuza - 15 lat, druga dziewczyna - trucha - 11 lat. NIc dziwnego że chciał być głównodowodzącym. Zuza jednak nigdy mu się nie poddała, nawet jak ją przycisnął do ziemi, trzymając mocno za kark, ta nadal furczała. Ja Rumka rozumiem. Ale Zuza była ledwo chodzacą staruszką, zatem separowalismy ją od niego. Gdyby była młodsza z pewnością próbowalibyśmy wszystkiego, żeby ich ze sobą zapoznać. Tu już Zuza miała za mało czasu na poznawanie i kolejne stresy.
Rumuś miał w kojcu w schronisku kumpla, MIśka, potężnego psa, tez kundla. Też uroczego do ludzi, uśmiechniętego. No i mama postanowiła, ze dobierzemy Miśka, żeby mieli siebie wzajemnie, tak jak niegdyś w tej cholernej komórce. I zrobiliśmy kolosalny błąd.
Do dogadującego się stada dwóch starszych suk, dobraliśmy dwóch młodzików, dogadujących się bez słów. efekty były opłakane. Obaj panowie tworzyli coś na kształt chuligańskiego gangu. Misiek podpuszczał, a Rumun wykonywał. W pierwszy dzień, mój Ojciec (człowiek który wychował trzy wilczury, a jednego tak, że policjanci chcieli Texa (Dupcika) wziąć do policji, bo twierdzili ze tak ułożonego psa u amatora, nie widzieli...) i ten mój Ojciec popełnił straszny błąd. Rzucił Trufli piłeczkę. No i Trufla, która normalnie nie jest niczym zainteresowana, podbiegła po tą piłeczkę. Misiek z jednej, Rumun z drugiej i jebudu rzut na Truflę. Ojciec, jak rzekłam, do ułomków nie należy, ale z trudem oderwał oba walczące psy od naszej staruszki. Trufli po zębach Rumuna została dziura w nodze.
Zapadła bardzo przykra decyzja o oddaniu obu psów. Miśka na pewno (był u nas 1 dzień), a Rumuna... serce się krajało, ale Szekla umierała ze srachu, a Trufla też omijała i widać było że się go boi. Dla komfortu psychicznego rodziny (mowa tu o sukach) zdecydowaliśmy się jednak oddać oba.
I tu chwała panu w schronisku, który raz że zrozumiał decyzję (MIsiek już miał zaklepany dom bez psów, gdzie znalazł miłość i opiekę u dwóch pań), ale szepnął do mojej mamy - Niechże Pani da Rumunowi jeszcze drugą szansę. To dobry pies, jak nie ma złego przykładu (czytaj Miśka). To jest taki wiejski głupek wykonujący polecenia - jak nie będzie drugiego psa, to sama pani zobaczy ze lepszego nie znajdzie. Wielka szkoda, ze pracownicy schroniska wiedzieli o istnieniu tego "gangu" i własciwie miedzy sobą byli pewni ze oba psy wróca do nich. TO jest przykre, faktycznie wykazalismy się brakiem zrozumienia dla ponadczasowego kumplostwa obu psów i zastosowaliśmy myślenie ludzkie (że będzie im miło razem), jak równiez nie przemyśleliśmy kwestii wprowadzenia nowego stwora do działającego (starszego) stada. Ale my jesteśmy amatorami. W schronisku jednak pracują behawioryści i powinni byli nas o tym poinformowac. Nie wzięlibyśmy wtedy Miśka, a moja mama nie przeżywałaby tak strasznie faktu oddania psów, którym obiecała dom.
Ostatecznie mama dała się przekonać do dania Rumunowi drugiej szansy. I poza pewnymi instynktownymi zachowaniami (typu przesadzenie płota i ucieczka w nieznane, bo właśnie zobaczył sarnę, darcie ryja na wszystko i wpuszczanie każdego człowieka do domu - nie wiemy jeszcze jak z wypuszczaniem :) to jest cudownym, kochanym psem. Zachowuje się bardzo poprawnie, pilnujemy go dość mocno w nowych dla niego sytuacjach, bo nie mamy pewności jak się zachowa.
Ale ten nasz, rzucający się na wszystkie małe psy, Rumun, na hasło "idz sie przywitaj", idzie do psa, wącha i czasami nawet zawiera przyjaźnie. Kolegów za którymi szaleje ma aż trzech. Ale wszystkie są większe od niego. Ja tak sądzę... że jest to pokłosie Miska, kumpla od dzieciństwa, który w kłębie był wyższy o dobre 10 cm (z hakiem sądze).
A ponizej zdjęcia dokumentujące jak ta moja rodzina zmienila swoje priorytety. Zaden pies nie spal u nas na kanapie. Zaden. rumun sam sie wpakowal na fotel pancia w nocy i tam spał. Przychodze na drugi dzien do rodzicow... A tu siedzi Ojciec (głowny i skuteczny zrzucacz psow z kanapy) z Rumunem przy boku.
Rumun niestety nie potrafi się bawić. Ani piłeczką, ani sznurem, ani patysiem. Sam sobie biega, ale jak ktoś się chce z nim pogonić, to ucieka z podkulonym ogonem. Boi się. Pracujemy nad tym, ale idzie to opornie... (raz nawet chwycił piłeczkę i sam ja pchnął nosem - ale jeden raz na prawie rok, to nikczemnie mało. Ale spokojnie. Nauczymy się... Poniżej jedyna zarejestrowana zabawa z moją mamą. Sam się zechciał bawic, tyle że wciąż widac bylo ze sie tej zabawy obawia, a potem łapami przepraszał (nie wiadomo za co).
Lubię takie rodziny, które zeszły na psy 😉 Szacun dla Ciebie i Twoich rodziców ❤ Za takie poświęcenie dla psów chylę czoła! A Rumun przystojny 😉 maść ma cudna!
Dla rodziców - zdecydowanie. To oni się opiekują Cipsikami (trzy psy), teraz dwoma. Ja mam z tego głównie przyjemność :) i ciuma w pysk, jak dam smaka :) PS. A Rumun jest najprzystojniejszy w rodzinie. Najpiękniejsza zaś Trusia. Reszta dwunożna - to się nie liczy w rankingu :) PS2 - to nie jest żadne poświęcenie. To jest trochę tak jak z dziećmi. Żadna matka CI nie powie, ze się poświęca dla dzieci. A my sie nie poświęcamy dla psów. Takie to spsiałe wszystko :)
technicznie rzecz ujmując - tak, jest to obowiązek. Podobny jak w przypadku dzieci. Różnica polega na tym, że jak psa źle wychowasz, to masz problem Ty i Twoi najbliżsi. Jak źle wychowasz dziecko, to masz kłopot Ty, rodzina, społeczeństwo i samo dziecko. Z psem jest też o tyle łatwiej, że jednak niewielka szansa, żeby pies przeżył Ciebie, więc tylko Ty cierpisz jak odejdzie, ale on(a) nie zostanie sama na świecie. Dlatego ja, po odejściu Szeli, nie zdecydowałam się na drugiego psa (no chyba ze mi sie coś objawi pod płotem), a rodzice (wiek - około 65-70) biorąc Rumuna pytali nas kilkukrotnie, czy jeżeli oni zamkną oczy, to my się Rumunem zaopiekujemy (dla mnie to zrozumiałe samo przez się, ale rodzice, jak rodzice - woleli się upewnić.) Gdybyśmy odmówiły to pewnie wzięliby starszego psa, licząc na to ze go przeżyją. No i pies jest przy Tobie całe życie, a dziecko się wyprowadzi. Poza tymi śladowymi różnicami - nie ma żadnych różnic :) Tak samo są podatne na 500+, co w wersji psiowej znaczy smakuszki, smaczki i ogony.
Też miałam psa, suczkę. Odeszła 2 lata temu. Nie chcemy brać nowego bo już mamy sporo lat i nie mielibyśmy komu przekazać opieki, a zdrowie już niestety nie dopisuje. Nie mamy już siły na opiekę nad psem. A starszy pies to znów choroby i pożegnanie. Bardzo przeżyłam odejście mojej suni. Nie chcę powtórki.
To jest przykra decyzja, ale niezwykle odpowiedzialna. Ja chcę spróbować wziąć wolontariat w ośrodku rehabilitacji dzikich zwierząt w Przemyślu. Choć mam tam z 300 km. Bo wolontariatu w schronisku psychicznie nie zdzierze. Tam jest zbyt dużo takich moich Szeklow.
Owszem, dlatego planuję raz na czas, jakies weekendy, cos takiego. Lubie jezdzic, niedaleko są moje gory, technicznie dam rade. Tylko nie wiem jak psychicznie - od listopada, odkad Zuzy nie ma, sie zbieram...
A tak się u nas rozdaje smakuszki... Trufla proszę, Szekla proszę, Rumun proszę. Koniec. Na koniec, psy wstają i odchodzą. Tu ojciec moj uczył Rumuna, żeby siadł, zjadł i nie rzucał się na smakuszki Szelki (Bo Truska się odgryzie, a Szela już zębów nie miała - ale warczała)
POtem, jak Rumiś zaczął usiłować rządzić, zmieniliśmy kolejność. I szelka poszła na koniec - jej to nie przeszkadzało, byle smakuch był. A gdzies w podświadomości (mamy nadzieję) wiedziała ze nie jest przewodnikiem stada. Teraz jak sobie ten filmik puszczam... to oba psy, i Trucha i Rumik, podchodzą i siadają. Polecenie było? Było. Wykonane? wykonane. To gdzie smakuszek?
Wróćmy do tematu... Szeklucha (Zuzanna) niestety odeszła w listopadzie zeszłego roku. Żałoba trwała koszmarnie długo. Zbyt długo. A może nie "zbyt"? Może trwała tyle ile miała trwać? Namawiano mnie, namawiano, żebym wzięła stwora czworołapnego. Nie, nie i nie. Od początku (choć bywam upiornie logiczna i zdroworozsądkowa) mówiłam, że pies się pojawi w odpowiednim momencie. Wtedy kiedy ma się pojawić. Wtedy, kiedy Szeki postanowi mi pokazać jakiegoś biednego stwora i jakoś się w nim zreinkarnuje (choć generalnie w reinkarnację nie wierzę, to w przypadku psów - wierzę. Bo nie wyobrażam sobie inaczej.
No i dzień dobry. Oto Klucha. Klucha ma dziś jakieś 6-7 tygodni. Została znaleziona w lesie, nad rzeką, razem z siostrą (też już ma dom). Była cała w pchłach, wszach, robakach... Miała wówczas prawdopodobnie 3-4 tygodnie... Znaleziona przez młodą, piękną (zewnętrznie i wewnętrznie) dziewczynę spod Nowego Targu. Doprowadzona do stanu ze zdjęć przez kobietę spod Tatr (moje guru jeśli chodzi o zwierzęta). Przywieziona w niedzielę do domu... I niech mi nikt nie mówi, że to nie jest historia Szekli... (choć Szekla została znaleziona w lepszym stanie i trochę starsza - o maks 2 tygodnie)
Klucha waży teraz 2,5 kg. Miałam nadzieję na małego gabarytowo psa. No, może średniego. Takiego do łydki. A tu - jak to ujęła moja pani wet - rośnie mi niedźwiedź. Teletombola. Bo nikt nie wie, co z Kluchy wyrośnie. A skąd to imię?
Bo Teletombola się "źle woła". Została KLUCHĄ.
Klucha czas spędza na spaniu, jedzeniu, spaniu, sikaniu (NA MATĘ!!! - jak ta Pani w tak krótkim czasie osiągnęła sikanie na matę, to ja nie wiem). i rozrabianiu. Najwięcej czasu zajmuje jej spanie. Ze względu na niedożywione dziecinstwo (robaki się ładnie dożywily, Klucha nie) ma jakieś szmery w sercu, zatem jutro idziemy do kardiologa (chcialabym sie tak szybko umawiać do swojego lekarza), Klucha jeszcze nic nie wie, bo na razie śpi.
:) Klucha nie ma szczęscia ze trafila na mnie :) Ma szczescie ogromne, ze trafila na te dwie cudowne kobiety z podhala, dzialajace w Fundacji Czlowiek dla zwierzat. Sobie przypisuję tylko chęci przygarnięcia znajdy i bezdomniaka. No i egoistycznej świadomości, że jak bezdomniak kocha to na zabój. :)
Skoro koniecznie... to daję. Dobrze, że weterynaria jest tak rozwinięta. Naprawdę. Niestety Klucha ma wrodzoną wadę serca - nazywa się to przewód Botalla. w uproszczeniu to takie coś, co powinno zaniknąć w zyciu płodowym (lub tuż po urodzeniu) - bo przy niedziałających płucach (w łonie matki) jest konieczny. Przy działających - powinien zaniknąć (czyli "zamknij się Botall") Czyli niedotleniona krew łączy się z natlenioną i rozpycha komory i aorte. (to nie do końca tak jest, ale w uproszczeniu właśnie tak). Możliwości są trzy - zabieg (operacja) - wyprowadzenie lekami - nie robienie nic - i wtedy pies nie dożyje późnej starości. Jednakże... sama Pani kardiolog (i niech jej za to cześć będzie i chwała) powiedziała, że konieczna jest konsultacja u lekarza z większym stażem bo ona dopiero 3 lata jest kardiologiem. Poleciła kilku i dodała, że Klucha miała duże szczęście bo nie każdy jest w stanie wysłuchać szmery w takim małym serduszku i tak "nieoczywiste". Mamy szczęście do weterynarzy po prostu. Klusia zmęczona całym dniem emocji, śpi w budzie (czyli pod moim fotelem). Dobrze, ze wykryto to wcześnie bo istnieje spora szansa (bardzo spora) ze się wyleczymy i bedziemy śmigać z prędkością swiatła do późnej starości. :)
Ja miałam tę wadę. Przeszkadza w życiu i powoduje zmiany w sercu. Jak potwierdzisz ją tak na 200 procent to zoperuj. Nie wiem jak u psów ale u ludzi to bardzo łatwy zabieg i jest się zdrowym.
naprawdę bardzo dobrze, że weterynaria jest na takim poziomie teraz. Można wszystko. Tuż przed wigilia, świtkiem rankiem, mamy konsultację ze specjalistka od wrodzonych wad serca. Wszystko się okaże. Ale jak trza będzie to ... - no cóż, jak u każdego ze zwierzolubów - zrobimy wszystko :) A jak trochę ten potwor urosnie to Wam wrzuce nowe zdjecia. Bo zaczynam mać kluskowatego fioła :)
Walnięta w głowę, Matka Kluchy (podpisana niżej) zakupiła Kardiologia psów i kotów. Owa książka powędrowała do mojego przyjaciela "ludzkiego kardiologa" z przykazaniem szybkiego dokształcenia się. "Uczny" chłopak ponoć, a psy i ludzie z jednej jedzą miski (czyli podobne krążenie mają, choć inne rozmiary" Niech ja się w końcu dowiem co to jest ten botall.
Mój półwiking spojrzał na Klusię i powiedział, że będzie mała z wielkimi łapkami i już nie urośnie! ;)
(Ja też myślę, że może być mała. Mówili tak o moim pierwszym psie, Magiusie - ma duże łapki, duży będzie. I okazało się, że w trakcie dorastania psu zwiększyło się wszystko, ale nie łapki więc był akurat na tyle duży, żeby trzeba było mu wycierać brzuszek po każdym spacerze w deszczu. ;) )
W sumie Chass może mieć rację. Duże łapki mogą tylko oznaczać, że pies będzie duży a nie muszą. Ale na tym pierwszym zdjęciu od lewej jak przednie łapki ma przy pyszczku to takie śmiesznie, bo łapy porządne a pyszczek taki malutki 😆 Jak zawsze spotykałam szczenię z dużą łapką to pies był z niego duży. Nie przejmuj się, będziesz miała więcej do kochania 😘
już za późno :) jak mi z tego wyrośnie niedźwiedź to też nie oddam. Będę wychowywac niedźwiedzia :) Ale trochę pocieszylyscie :) Będziemy zaklinać rzeczywistość. Szekla jak ją znaleziono miała być labradorem (przynajmniej tak wmówiono mnie i mojemu mezowi - za co niech czesc im bedzie i chwala (moj maz akceptowal tylko labradory - dlatego jest juz eks ) Rozkladalysmy z mama gazetki do sikania z wizerunkami labków (bo akurat takie mialysmy) i mowilysmy "badz labradorem". Zaklinanie nie wyszło, ale... nie zamieniłabym Szeki za skarby świata. Najwyżej, jak będzie za duża, to zajmie moje lozko, a ja zejde do koszyczka :)
Uwaga! Niosę pocieszenie! Właśnie sprawdzałam u psa moich teściów: łapki ma duże jak Klucha a pies jest taki pimpuś malutki, do kostki ze wzrostem. Także jest szansa 😉 Ale że co labrador? Każdy wie, że najpiękniejsze, najmądrzejsze, najwierniejsze, najlepsze są psy rasy: "wielorasowość" potocznie zwane również kundlem!!! To piszę ja- matka kundelki 😊
Pocieszenie wielce pocieszające :) Podziękowała :) PS. Ja też to wiem :) Kundle najlepsiejsze. To mąż moj eks miał jakieś ciągoty dziwne. A poza tym - wedle jakiejs strony o psach - Szeki była laphundem szwedzkim... przy kazdej budzie na Slowacji taki lapphund stoi. Donosimy zatem, ze Klucha bedzie... suka. A jaką to nie wiemy :P
A wiecie, że świnie w Serbii ( u nas dawniej ponoć też) wypasają w lasach? Wyżerają tam bukwie i żołędzie. Tyle, że serbskie lasy mało zasmiecone plastikiem. A u nas.... nawet bio wyrzucają do lasu :( Ostarnio u nas na wsi zapuścił korzenie por (warzywo ogródkowe) tuż obok prawdziwków...
Z innych ciekawostek: wiecie jak teraz wygląda zaganiania wielkich potężnych megastad bydła w USA? Nie robią tego już kowboje na konikach, ale ludzie w helikopterach i jest to jedna z najniebezpieczniejszych prac, jakie można mieć. Oo''
S- suka moja kochana U- urocza C- czarująca Z- zniewalająca spojrzeniem I- introwertyczna (ale tylko trochę) L- love L- love A- tą literę nawet umie mówić, jak ziewa na ten przykład. Teraz jasne? 😉
No to nadszedl czas na małą aktualizację stanu stada. Trusienka nasza (ta od poduszek) postanowiła jednak się zebrać do Szekli i odeszła z dnia na dzień. W ciepełku i z miłością. Dzień wcześniej jeszcze była z ukochanym pańciem na spacerku i przynosiła patysie.
Rumun strasznie tęsknił i nie mógł sobie miejsca znaleźć. W efekcie w domu pojawił się szczeniak (schroniskowiec, powiadali, ze mix goldena i jakiegoś kundla wsiowego. Na oko weterynarza - border collie - mowimy zatem na nią Bordzia. Albo Lukrecja - czyli w skrócie Klucha z Lukrem.
I jeszcze filmik - po niecałym miesiącu razem... tak wygląda karmienie.
Cudne to zdjęcie całej trójki. :) Jak ładnie pozują w odpowiedniej trójelementowej kompozycji. I jedzonko ślicznie po kolei jedzą, no genialne ty to psie stado masz.
Za chwil parę Klusce stuknie 6 miesiąc życia na tym lez padole. Wciąż się boi cywilizacji. Straszny Zenek ją przeraża, choć czasem się skusi, bo obok Strasznego Zenka stoi Parys (6-miesięczny malamut). Maszyny Staszka, samochody, to wszystko to ZŁOOOO. PIes dygocze i ucieka gdzie pieprz rośnie. Oswajamy się powoli, trenując spacerki asfaltowe. W nagrodę idziemy do lasu - bo las jest fajny. Lasu się Klusia nie boi. MIała suplementy od doktora na bazie kazeiny mleka matki, ale średnio podziałały. No to teraz obnosi się ze śmierdzącą obróżką - z walerianą. Pani w zoologicznym powiedziała, że na jej koty działa, jak z psami? nie ma danych. Próbujemy w kazdym razie. Bo inaczej się nie dowiemy. Spokojnych i zdrowych Świąt życzy Wam Kluska wraz z całym stadem
Zdecydowanie :) są niesamowite :) Nie wiedzialam co to znaczy mieć psa dopoki nie mialam ich trzech. A szczeniaki... no to jak na zalaczonym filmiku z zębami :)
Zainspirowana pewną recenzją pomyślałam że na kanapie jest nas wielu. Nas - kociarzy, psiarzy, uzależnionych i zakochanych w naszych siersciuchach. I to o nich ma być wątek, poza tym żadnych ograniczeń. Forma jaką sobie wymyśliłam to oddzielny temat dla każdego zwierzaka żeby można było dorzucac fotki i przyjmować zachwyty :)