Chciałam wymigać się od tej rozmowy, szukałam nawet zastępstwa…
Dzięki, że tak długo ze mną wytrzymałaś.
…ale zmroziłaś mnie deklaracją, że tym razem to już na pewno ostatni raz. O co chodzi? Przestajesz pisać czy udzielać wywiadów?
Najchętniej i jedno, i drugie (śmiech). Pisanie to bardzo ciężka praca, a efekty nie zawsze dają powody do zadowolenia. Żeby osiągnąć minimum satysfakcji, trzeba usilnie zabiegać o to, by być w centrum uwagi, między innymi udzielając wywiadów. A co, jeśli ktoś nie ma takiej potrzeby, a wręcz ma się z tym problem?
Trzeba zmienić zawód albo charakter.
Z zawodem łatwiej, robiłam to kilka razy. Z tym drugim – to nie takie proste. Musiałam zostać już w dzieciństwie zwichrowana przez moją babcię, która zawsze powtarzała: „siedź w kącie, a znajdą cię”. I tak mi zostało. Ale dzisiaj to nie działa.
To jasne. Skromność już nie jest zaletą. Teraz trzeba się lansować i brylować na wirtualnych salonach. Rozumiem, że to cię najbardziej uwiera?
Wolę być w cieniu. Moim ideałem jest Elena Ferrante. Nikt nie wie kim jest, jak wygląda. Na dobrą sprawę nie ma nawet pewności, że to kobieta. Nie udziela wywiadów, nie daje porad na wszystkie tematy w telewizjach śniadaniowych, żyje w dawnym, dobrym świecie, w którym nie trzeba wiedzieć, co to media społecznościowe. Dzięki temu ma czas na spokojne pisanie i prawdziwe życie, w gronie prawdziwych przyjaciół, a nie wirtualnych znajomych. Marzenie!
Może jeszcze nie jest za późno, żeby je spełnić?
Myślę, że dzisiaj to by się nie udało. Kilku autorów próbowało zaistnieć, publikując anonimowo i podgrzewając atmosferę tajemnicy i skandalu wokół książki, ale im nie wyszło. Ferrante zadebiutowała w latach dziewięćdziesiątych. Książka była dobra, więc została zauważona przez krytyków. W konsekwencji informacja o dobrej książce dobrej autorki poszła w świat na tyle szeroko, że wydawca mógł sobie pozwolić na ekstrawagancję pisarki.
Fakt. Dziś, kiedy publikuje się dobre książki, nikt nie zwraca na nie uwagi, za to słabizny atakują ze wszystkich stron, o ile tylko wydawca się postara. Ale wracając do marzeń. W „Poszukiwaczach siódmej księgi”, jak wspomniałaś w naszej poprzedniej rozmowie, spełniłaś marzenie z dzieciństwa i wcieliłaś się w Pana Samochodzika. O czym marzyłaś pisząc „Tajemnicę siódmej księgi”?
Zapomniałam o marzeniach. Trzeba było po prostu skończyć tę historię. Przecież odnalezienie księgi to dopiero połowa roboty, a wszyscy czekają na rozszyfrowanie kodu. Co Kopernik ukrył przed światem? No i dobro powinno zwyciężyć, bo takie są reguły gatunku. Zakasałam rękawy i dostarczyłam rozwiązanie, a przy okazji „sprzedałam” trochę życiowej filozofii, która mnie pomaga, więc może również przyda się innym.
Wystarczy mieć przekonanie, że każda sytuacja, kiedy osiągnie punkt krytyczny, musi odwrócić się i zamienić w swoje przeciwieństwo. (…) To daje (…) odwagę i wytrwałość w okresach niepomyślnych oraz czyni roztropnymi i skromnymi w okresach powodzenia. Dobrze trafiłam?
Tak. Tylko ostatnio coraz mniej mi zostało tego życiowego optymizmu, więc nie wiem, czy mogę być wiarygodna dla czytelników, czy ich nie oszukuję. Może pora znów zmienić zawód?
Czytelnicy lubią być oszukiwani. Chcą się znaleźć w świecie, do którego w zwykłym życiu nie mieliby wstępu. Miałam wielką frajdę, przemierzając razem z twoimi bohaterami amerykańskie bezdroża. Ludzie chcą też wierzyć w to, w co czasem nie powinno się wierzyć. Napisałaś zresztą wyraźnie: wystarczy mieć przekonanie, a nie: „słuchajcie, taka jest prawda”, więc moim zdaniem oszustwa w tym nie ma. Ale skąd te wątpliwości?
Do pisania nowej książki zabieram się wtedy, gdy wydaje mi się, że mam coś ważnego do przekazania. Zaczynam mieć obawy, że to co jest ważne dla mnie, niekoniecznie musi być ważne dla czytelników. Z tym jakoś można się pogodzić. Kurt Vonegut twierdził, że pisze się zawsze dla jednej osoby. To zbyt minimalistyczne podejście, ale nawet, jeśli książka dociera do niszowej grupy, która myśli podobnie jak ja, wciąż jest dobrze. Taki czytelnik, któremu podobają się moje książki, to niemal przyjaciel. Kiedy jednak widzę, jak zachowują się ludzie, których chcę traktować jak przyjaciół, to tego kompletnie nie rozumiem i zaczynam wątpić.
Musisz precyzyjniej wyłożyć o co chodzi.
W ciągu ostatnich miesięcy na pewnym popularnym portalu zgłosiłam do usunięcia prawie tysiąc plików z moimi książkami, które zostały tam zamieszczone nielegalnie. Nie wiem ile razy każdy plik został pobrany. Zapewne ten tysiąc trzeba pomnożyć przynajmniej razy kilka.
Upewnię się. Tysiąc? Jeden i trzy zera?
Tak. Trzeba było podać link do każdego pliku, więc zrobienie listy zajęło mi dwa dni. A to przecież tylko kilka tytułów.
Nawet nie wyobrażam sobie, jak wyglądałaby taka lista w przypadku bardziej znanych autorów. Tracą krocie.
Tylko, że jak popularny pisarz sprzedaje sto tysięcy egzemplarzy jednego tytułu w Empiku, to takiej straty nawet nie zauważy. Efekt skali. Dla niszowych autorów i małych wydawnictw, które nie mają tam dostępu i dla których sprzedaż e-booków i audiobooków jest istotną częścią dochodu – to jest cios w plecy. Jeżeli książka się „nie sprzedaje” wydawnictwo nie wyda kolejnej, bo na tym traci. A nie sprzedaje się, bo ktoś sobie ją bierze za darmo. Rozumiem, że książki są drogie, ale przecież darmowe kody na e-booki czy audiobooki można pobrać z bibliotek.
Ale wygodniej jest ściągnąć sobie książkę na czytnik bez wychodzenia z domu.
To jasne. Jeżeli coś jest dostępne za darmo, to dlaczego tego nie wziąć? Kompletnie jednak nie rozumiem motywacji osób, które zamieszczają w sieci pliki z książkami, do rozpowszechniania których nie mają prawa. Czy naprawdę brak im świadomości, że robią coś złego? Że w efekcie okradają wydawców i autorów? Jeżeli autor na książce nie zarobi, to jaką będzie miał motywację do dalszego pisania? I jak ma tworzyć, mając poczucie, że pisze dla ludzi, którzy go nie szanują?
Nie chcesz pisać dla złodziei?
Sama nie ujęłabym tego aż tak dosadnie, ale dobrze, że to powiedziałaś.
Czy masz rozeznanie w skali tego zjawiska?
Kiedy to odkryłam – przeżyłam szok. Latem prowadziłam akcję promocyjną, w której czytelnicy szukali książek „Poszukiwacze siódmej księgi” poukrywanych w Krakowie. Poniosłam wymierne koszty: podróż do Krakowa, hotel, kilka dni pracy – trzeba było schować książki i przygotować zagadki, plus wartość samych książek i koszt zamieszczenia reklamy. W tym czasie wszystkie moje e-booki były sprzedawane za pół ceny. Wartość sprzedaży nie pokryła nawet części kosztów promocji. Po zakończeniu akcji odkryłam, dlaczego. Okazuje się, że oprócz portalu z gryzoniem, z którego usuwam pliki regularnie, jest jeszcze kilka innych jaskiń piratów. W jednym z tych miejsc można sprawdzić, ile razy książka została pobrana. I tylko z tego jednego portalu wzięto za darmo dwadzieścia razy więcej książek, niż w tym czasie sprzedałam. A książka była jeszcze na kilku innych portalach, gdzie nie chwalą się liczbą pobrań, więc trudno oszacować rzeczywiste straty. Może to było czterdzieści razy więcej albo sto? Gdyby wszyscy zapłacili za te książki nawet pół ceny, to po odliczeniu prowizji dystrybucyjnej, przynajmniej koszt promocji by się zwrócił.
To jest wręcz niewiarygodne.
Ale, niestety, prawdziwe.
Złodziejstwo w biały dzień. Nie ma na to paragrafów?
Może i są, ale koszty egzekucji przekroczyłyby zyski. Dopóki ludzie nie mają świadomości, że robią coś złego, albo gorzej - mają świadomość, że kradną, tylko nie widzą w tym nic niestosownego -nic się nie zmieni.
Może im się wydaje, że są Janosikami? Okradają bogatych, żeby rozdać biednym?
A co, kiedy okradają biednych, żeby poszli z torbami?
Czy nie dzieje się tak również dlatego, że e-booki są bardzo drogie? O wiele za drogie w stosunku do książek papierowych? Dlaczego tak jest?
Koszt wprowadzenia książki na rynek, niezależnie od tego czy to papier czy e-book, jest taki sam. Trzeba zapłacić zaliczkę autorowi, doliczyć redakcję, korektę, okładkę, skład, koszt promocji i koszty stałe wydawnictwa. W przypadku książki papierowej dochodzi dodatkowo koszt druku. Większość wydawców, ja również, kalkuluje cenę e-booków, odliczając koszt druku; to jest od kilku do kilkunastu złotych, w zależności od nakładu i grubości książki.
Dlaczego więc e-book kosztuje czasem więcej niż książka papierowa?
Cenę książki ustalają sklepy. Jeden chce więcej zarobić, drugi zadowala się mniejszym zyskiem. Wydawca, oddając książkę do szerokiej dystrybucji traci nad nią kontrolę. Wie tylko, że od podanej ceny otrzyma mniej więcej połowę.
Tylko tyle?
Tak wysokie są średnie prowizje dystrybutorów, z małymi wyjątkami. Też uważam, że to za dużo. O ile w przypadku dystrybucji książek papierowych to jest bardziej uzasadnione - sprzedaż wymaga więcej wysiłku, transport książek kosztuje, a płatności bywają opóźnione, to sprzedażą e-booków steruje program komputerowy, a płatności odbywają się online. Koszty obsługi są minimalne. Chciwość sklepów sprzedających produkty cyfrowe jest chyba zbyt duża.
Trzeba więc szukać takich, którym wystarczy skromniejszy zysk?
Wydawcy mają często własne sklepy, tam powinno być taniej. Przynajmniej ja bym tak robiła, gdybym miała własny sklep i nie musiała nikomu płacić prowizji od sprzedaży.
Aż się boję zapytać o twoje literackie plany, bo chyba powinnam raczej zadać pytanie, kiedy znów zamierzasz zmienić zawód.
Nie „kiedy”, tylko „czy”. To się jeszcze okaże.
Rozmawiała:
Rudolfina, Dom, w którym straszy