Spodziewałam się, że Anna Carey postanowi przeciągnąć moment ujawnienia prawdziwego oblicza zdziesiątkowanego przez wirusa kraju. Liczyłam na to, że zagra tę tajemniczą melodię na swym twórczym instrumencie na tyle dokładnie, iż będzie krążyć w mojej głowie, aż nie zawalczę o to, by odkryć właściwą wersję. Pragnęłam, aby obraz świata pogrążonego w chaosie, przypominającego prawie zapomniane przez elitę cmentarzysko, wywoływał ciary na plecach. Marzyłam o kontrastach. Och, opętała mnie naiwność!
BYŁO, BYŁO, BYŁO… O! A, NIE, TO TEŻ JUŻ BYŁO!
Autorka przedwcześnie zerwała fabule maskę, odbierając samej sobie szansę na znacznie lepsze pokierowanie wątkiem. Pomysł – choć nie można mu nadać przydomku oryginalnego – dałoby się znacznie lepiej przedstawić. Sama wynalazłam parę idealnych momentów, kiedy pani Carey zdołałaby wbić czytelnikom szpile, pokazując, że ukazana rzeczywistość faktycznie nie jest usłana różami. A tak, z niewykorzystanym potencjałem, popłynęły również dzieje zgromadzone na kolejnych rozdziałach. Ich prostota oraz schematyczność sprawiały, że nie znalazło się tutaj nic, co mogłoby zaskoczyć. Nawet zwroty akcji nie wywoływały słynnego stanu „mam cię, nieostrożna lamo!”, gdzie z wrażenia zaparłoby mi dech w piersiach. Zdaję sobie sprawę, że od czasu wydania tej książki minęło ładnych parę lat, ale i tak pamiętam tytuły z tamtego okresu i przy nich niczym się nie wyróżnia. A ile tutaj zasadzono kwiatków, których ziemi nie użyźniono realizmem! Gdybym zaczęła opowiadać o każdym z nich, to musiałabym dołączyć spis treści, by się nikt nie pogubił – tyle by tego było! Dlatego skupię się na najbardziej oklepanym, jakim jest… prowadzenie pojazdu. Nasza wspaniała główna bohaterka, Eve, pierwszy raz zasiadła za kierownicą i zachowywała się tak, jakby ta czynność stanowiła dla niej codzienność. Zdaję sobie sprawę, że w wielu filmach powtarza się podobna akcja, ale warto zwrócić uwagę na to, że tamtejsi ludzie zazwyczaj mają styczność z samochodami, kiedy nasza nastolatka, żyjąca od dziecka w odizolowanej od reszty świata szkole, już nie. A Eve jeszcze nie zastanawiała się zbyt długo, jak to właściwie działa. Po prostu odpaliła maszynę i ruszyła w siną dal. Aż przyszło mi do głowy, że może miała do czynienia z takim powiększonym autem akumulatorowym dla dzieci. W sumie, przy tej książce, by mnie coś takiego nie zdziwiło… A to jeszcze nie koniec „wrażeń”!
Wątek miłosny. Spotykałam się już z książkowymi parami, gdzie jedna ze stron (lub obie) nie darzyły się sympatią, by w przeciągu paru rozdziałów zmienić zdanie o sobie i poczuć do siebie miętę. Jednakże to, co ukazała Anna Carey, mogłoby załamać nawet samych romantyków! Autorka nie zadbała nawet o to, by przedstawić romantyczną relację Eve i Caleba w naturalny sposób. Jednego dnia powiewało chłodem, a następnego nie potrafili oderwać od siebie oczu. A wiecie, co jest najśmieszniejsze w tym wszystkim? Pokazanie środkowego palca samej sobie. Nasza bohaterka, ślepo wierząca w słowa zafiksowanych nauczycielek, miała tak głęboko zakorzenioną nieufność względem mężczyzn, że nawet zwykła rozmowa powinna powodować, iż uciekałaby, gdzie pieprz rośnie. A tutaj zadziałała magia! Aż na myśl przychodzi bezproblemowe wyjście z alkoholizmu jednej pani z „Niebezpiecznej gry” Emilii Wituszyńskiej. Po raz kolejny stałam się świadkiem wielkiego cudu. Alleluja!
POTRZEBUJESZ AMULETU PRZYNOSZĄCEGO PECHA? EVE, KTOŚ DO CIEBIE!
Mądra, sumienna, rozważna – właśnie taka była Eve w oczach pracowników szkoły, do której uczęszczała. Szkoda tylko, że wszystko to, co stamtąd wyniosła, za nic nie przydało jej się w świecie poza murami miejsca, które od lat robiło za jej dom. Nawet zdolność racjonalnego myślenia odeszła w dal, kiedy wyruszyła w nieznane. No bo kto normalny podchodzi do niedźwiadka w celu pogłaskania go? Przecież tyle czytała na temat dziko żyjących zwierząt, że na pewno wiedziała, czym takie lekkomyślne posunięcie grozi. Ale co tam, przecież jego matka na pewno będzie zbyt zajęta czymś innym, by to zauważyć! I pomyśleć, iż – tradycyjnie, rzecz jasna – Eve była ona kimś baaardzo ważnym w tym podzielonym na różne strefy życiowe świecie. Co jak co, ale gdyby to ode mnie zależało, to, zamiast pomagać jej i się narażać władzom, wolałabym ją wydać i żyć w świętym spokoju. Wiecie dlaczego? Ta dziewczyna mogłaby utożsamić się z żywym amuletem pecha. Każdy, kto miał z nią do czynienia, prędzej czy później obrywał za nawet krótkotrwałą znajomość po tyłku. Doprawdy, nie wiem, co takiego widział w niej Caleb, chociaż czekajcie – przecież on też nie był zbyt ciekawą postacią. Gdyby nie to, że stał się obiektem westchnień naszej Eve, to wątpię, bym w ogóle zwróciła na niego uwagę. Taki schematyczny grzeczny chłoptaś z trudną przeszłością, gdzie jego dobroć aż mdliła. Gdyby tak mocniej wniknąć w kreację bohaterów, to nawet ci źli nie wzbudzali prawidłowych uczuć. Arden, wielce ukazywana jako kapryśna, zadzierająca nosa buntowniczka, jakoś nieszczelnie mnie przekonała do tej swojej roli. Parę wrednych przytyków nie sprawiało, że zasługiwała na tamte „metki”. No i samo to, że – choć nie cierpiała Eve – pozwoliła jej ze sobą iść… Serio? Gdybym nie umiała znieść czyjejś obecności, to na pewno zrobiłabym wszystko, aby się tego kogoś pozbyć ze swojego życia, by ten nie był kulą u nogi. Może to sprawiło, że ukazano zupełnie inne oblicze tej dziewczyny, to i tak jestem zdania, że autorka troszeczkę tutaj popłynęła...
Z krótkiej notatki o Annie Carey wyczytałam, że ta pani zajmowała się redakcją książek. Może tylko tych dla dzieci, ale miałam nieodparte wrażenie, iż przy tym można wynieść wiele cennych lekcji, mogących stworzyć coś powodującego wyskakiwanie z butów. Myliłam się, i to bardzo. Chociaż „Eve” czyta się ekspresowo, to trzeba ponownie podkreślić, że to nie jest zasługa wciągającej historii. Anna Carey chciała stworzyć coś podobnego do „Igrzysk śmierci” dla nieco starszych czytelników, ale – jako przedstawiciel z docelowej grupy odbiorców – powiadam, że jej to nie wyszło. Coś, co miało zostać dobitnie ukazane jako możliwy problem przyszłych pokoleń, przypominało raczej nieudolne podchody. Mało co czułam ten nieprzyjemny klimat, a jak już wkradały się pozornie przerażające akcenty, szybko chowały pazury i przymilały się niczym spragniony pieszczot kocur. Jednakże zdołała pokazać, w jak łatwy sposób można manipulować ludźmi, którzy – wdzięczni za schronienie i opiekę – nawet nie dostrzegają fałszu tych, co wzięli ich pod swoje skrzydła. A kiedy prawda wychodzi na wierzch, cały dotychczasowo stworzony świat rozpada się na kawałki, odbierając całą radość…
Podsumowując. Potrzebujecie czegoś mniej wymagającego przy tak upierdliwych upałach? Czegoś, co pozwoli wam się wyzwolić z jego sideł, przy okazji umożliwiając umysłom udać się na małą „drzemkę”. Jeżeli lubicie prostotę, przewidywalność oraz nie jest wam straszne spotkanie z nieco odrealnioną fabułą, „Eve” kłania się nisko i zaprasza na randkę. Tylko radziłabym się zastanowić, czy warto tracić cenny czas na tę książkę, bo w tym samym czasie możecie przeczytać taką, z którą skwar nie będzie taki straszny, a zmęczony umysł od razu zapragnie intensywniej pracować!