Od kilku tygodni moim koleżankom towarzyszył ciągły, niczym niezmącony entuzjazm. Tematy ich rozmów krążyły głównie wokół najnowszego światowego bestselleru jakim został okrzyknięty "Zmierzch" autorstwa Stephenie Meyer.
Z ich ożywionych dyskusji wysondowałam, że jest to opowieść o miłości, dlatego z początku nie chciałam ruszać tej lektury. Jednak zapewniona przez znajome, iż jest to "romans inny niż wszystkie, ponieważ pojawiają się w nim wampiry", sprawił, że mimo początkowych oporów, sięgnęłam po tę pozycję.
"Wątek miłosny jakoś przeżyję, skupię się na akcji. Wampiry, ciemne moce... może być ciekawie" - pomyślałam, zerkając na elegancką okładkę jednego z egzemplarzy "Zmierzchu".
Książkę przeczytałam szybko, bo zaledwie w ciągu 3 dni. Czytanie ułatwia podział treści na zatytułowane rozdziały i estetyczna oprawa wydania. Język jakim posługuje się autorka jest przystępny dla przeciętnego czytelnika, nie sprawia trudności w odbiorze. Na pochwałę zasługuje również pomysł kreacji miasta (Forks), do którego ze skąpanej w słońcu Arizony przybywa główna bohaterka powieści Bella - właściwie niekończące się opady deszczu sprzyjają rozwijaniu się tajemniczych istot. Niedaleko Forks znajduje się indiański rezerwat, z którego pochodzi przyjaciel dziewczyny - miło natknąć się na żywy dowód istnienia nielicznych już indiańskich plemion.
"Połączenie horroru z romansem" - opis książki, jaki widnieje na tylnej okładce powinien brzmieć inaczej, bo tak naprawdę "Zmierzch" jest połączeniem romansu z horrorem, nie na odwrót. Pani Meyer niewybaczalnie zaburzyła proporcje pomiędzy akcją a miłosnymi uniesieniami bohaterów.
Z każdą stroną wzdychająca do Edwarda Bella coraz bardziej szarga nerwy czytelnikowi. Pojawiające się na prawie każdej stronie wyznania o "marmurowym ciele" czy porównania Cullena do "młodego greckiego boga" przyprawiają o palpitacje nawet najbardziej na ckliwe wywody jednostki.
Główna bohaterka nie widzi świata poza wybrankiem swojego serca, w pełni znaczeniu tego słowa. Nie zwraca uwagi na inne elementy otaczającego ją świata jak np. szkoła czy koleżanki, bo jej myśli nieprzerwanie krążą wokół pewnego wampira.
Zamiast starać się przypodobać chłopakowi, ciągle przypomina sobie o własnych niepowodzeniach, co tylko podkreśla jej własną nieporadność, zależność od innych i - co tu ukrywać - beznadziejność. Kreuje przez to zafałszowany obraz miłości. Ten haczyk niestety połknęło już wiele dziewczyn, które żyją teraz w błędnym przekonaniu, iż wystarczy po prostu... być, bo i tak wcześniej czy później zwróci na nie uwagę superprzystojny mężczyzna.
Sam Edward został przesadnie wyidealizowany. Domyślam się, że autorka chciała stworzyć "ludzkiego wampira", jednak jej starania spłonęły na panewce. Zamiast po prostu opiekuńczego chłopaka, powstał nienaturalny i oderwany od rzeczywistości stwór, nieposiadający właściwie żadnych wad.
Najprzystojniejszy, najmądrzejszy, troskliwy, romantyczny, umuzykalniony... od nadmiaru zalet robi się niedobrze.
Edwardowi brak zdecydowania - ciągle dąży do spotkania z Bellą, a gdy już do takowego dochodzi, nieustannie stara się wyperswadować z głowy chęć kontynuowania tej znajomości. Ostrzega ją przed czyhającym na nią niebezpieczeństwem ze strony jego ziomków (w tym przed nim samym), by po chwili zapewnić dziewczynę o swoim uczuciu jakim ją darzy.
Jeśli chodzi o wampirzą rodzinę Cullenów, zupełnie za niepotrzebny uważam pomysł zeswatania ze sobą przybranego rodzeństwa - może i świat wampirów rządzi się innymi prawami, jednak nagromadzenie miłości jest wręcz mdlące. Poza tym, stwierdzam, iż pozostałe wampiry nie zostały ze sobą odpowiednio połączone - tajemniczy Jasper i optymistyczna, podchodząca do życia z niemałym entuzjazmem Alice? Wyniosła Rosalie i swobodny, wyluzowany Emmett?
Godnymi uwagi osobami w tej rodzinie są bez wątpienia Carlise - ojciec Edwarda oraz Jasper - jego przybrany syn. Ten pierwszy stał się wampirem już w XVII w., jednak kierowany swą miłością do rodzaju ludzkiego, nie chciał zabijać ludzi, dlatego stworzył własną filozofię "wegetarianizmu" - wampira pijącego jedynie krew zwierząt. To uczony, oczytany wampir - korzystając z własnej nieśmiertelności, na przestrzeni lat podejmował studia na różnych kierunkach, odwiedzając liczne kraje. Z biegiem lat przestała go nęcić ludzka krew, co ułatwiło mi podjęcie pracy w charakterze lekarza, z powodzeniem ratującego ludzkie życie. Niemniejsze zainteresowanie swoją osobą przyciąga również Jasper - trochę wyniosły, sprawiający wrażenie dystyngowanego i pochodzącego z wyższych sfer wampira, mającego za sobą niejasną przeszłość. Zdystansowany względem otoczenia i posiadający niezwykłą umiejętność manipulowania emocjami innych, jest najbardziej wampirzym członkiem tej rodziny.
Treść książki w 3/4 stanowi romans, niewielka pozostała jej część - akcja.
Niestety jest ona przewidywalna. Meyer nie pozwala czytelnikowi z zapartym tchem śledzić poczynań bohaterów, bo w nawet dramatycznych momentach, Bella musi czule myśleć o Edwardzie, co rozbija ledwo skumulowane napięcie.
"Zmierzch" nie spodobał mi się w takim samym stopniu jak koleżankom.
Nie kibicowałam parze głównych bohaterów - mało tego, uważam, że tworzą oni bardzo irytujący duet. Stephenie Meyer miała dobry pomysł, chciała stworzyć "ludzkich wampirów", co naprawdę doceniam, jednak niesamowicie go zepsuła przez niewłaściwe rozdzielenie proporcji pomiędzy horrorem a romansem. Przepraszam, "horror" to za wiele powiedziane - nie pojawił się choćby najmniejszy odcień zgrozy. Przydałoby się o połowę mniej westchnień Belli i rozbudowanie kreacji postaci drugoplanowych, które są, jak już wcześniej wspomniałam, o wiele bardziej ciekawsze niż główni bohaterowie. Szkoda, że nie został wyjaśniony fakt, dlaczego Bella jest jedynym człowiekiem, którego myśli nie potrafi przejrzeć Edward.
Domyślam się, że został on wytłumaczony w jednej z kolejnych części sagi, jednak pierwszy tom nie zachęcił mnie do dalszego tropienia przygód bohaterów serii.