Patrząc na darowaną mi na urodziny rok temu powieść, jaką jest „Zima pełni księżyca” autorstwa Steve’a Hamiltona, byłem nastawiony sceptycznie. Odstraszony lekko przez okładkę i ilość tekstu na tylnej okładce stwierdziłem, że jeśli będę ją miał kiedyś przeczytać, to na pewno nie w najbliższej przyszłości. Jednak tak wyszło, że przyszedł czas również na tą książkę. I co? Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie się martwiłem. Druga część serii stworzonej przez Hamiltona sprawiła wręcz, że żałuję, iż zacząłem czytać tą serię od środka.
Alex McKnight to były policjant i prywatny detektyw, próbujący zapomnieć o przemocy zaznanej pewnej nocy, mieszkający w myśliwskiej chacie w cichym i wiecznie zasypanym śniegiem lesie. Jednak cała iluzja spokoju pęka, gdy Alex spotyka dziewczynę z problemami, Dorothy. Zabiera ją na noc do jednej ze swoich chat, lecz rankiem następnego dnia jedynym obrazem jaki widzi, jest zdemolowana i przewrócona do góry nogami chata, bez swej lokatorki. Podejrzewając, że wszystkiemu winny jest agresywny chłopak dziewczyny, Alex próbuje odnaleźć go, tym samym wpędzając się w jeszcze większe kłopoty. Ktoś włamuje się do jego chaty. Coraz częściej jadąc swym samochodem zauważa, że jest śledzony. Czy uda mu się odnaleźć odpowiedzi na nurtujące go i nas pytania? Kto porwał tajemniczą Dorothy? Dlaczego ktoś śledzi Alexa? Jaki związek z całą sprawą ma biała torba, którą dziewczyna miała ze sobą tego trefnego wieczoru?
Z tą powieścią jest podobnie jak z jedną z tych lodowych „ślizgawek”, które można spotkać zimą. Gdy już nabierzesz rozbiegu i wbiegniesz na lód, ślizgniesz się szybko i zejdziesz z niej dopiero na samym końcu. Tutaj nawet nie potrzebujemy aż takiego rozbiegu, już po kilkudziesięciu stronach książka wciąga tak, że praktycznie nie można się oderwać. I podobnie jak lód w niektórych miejscach jest bardziej gładki lub szorstki, także w powieści są momenty gdzie czyta się mniej lub bardziej przyjemnie. Do takich gładkich momentów można zdecydowanie zaliczyć dużą ilość nieprzewidywalnych zwrotów akcji. Znajdziemy tu pościgi, porwania, bójki a gdy już nam się wydaje, że wiemy kto stoi za tym wszystkim, autor serwuje nam kolejną niespodziankę i zagadkę to zgryzienia. Jest to duży plus, prawie do samego końca nie wiedziałem, kto porwał Dorothy lub gdzie jest ta tajemnicza biała torba.
Gorszymi momentami są natomiast te, w których autor częstuje nas czasami przydługimi opisami, jednak muszę przyznać, że podczas lektury powieści, nie nudziłem się prawie wcale.
Kolejną kwestią warto poruszenia są bohaterowie. Spodobała mi się postać Alexa McKnigtha, przez to, że nie jest kolejnym superbohaterem jakich wielu a tylko zwykłym człowiekiem podatnym na ból i nie tylko. Ulega pokusom, popełnia błędy i z dużą częstotliwością ląduje w szpitalu. I tu właśnie miałem nieprzyjemne wrażenie, że autor specjalnie wykreował Alexa na lekkiego fajtłapę obrywającego od życia. A to go biją, a to demolują mieszkanie lub ciągną sznurem za skuterem śnieżnym.
Pojawia się jednak ciekawa, choć z początku irytująca postać jaką jest Leon Prudell, wciąż nakłaniający Alexa do założenia wspólnej firmy detektywów, i pomagający mu w rozwiązaniu tej tajemniczej zagadki. Mamy też przyjemność poznać najlepszego przyjaciela Alexa, pochodzącego z indiańskiego plemienia Ojibwa Vinniego.
Autor bardzo sprawnie wprowadza do akcji nowych bohaterów, agentów DEA lub rosyjskich mafiosów.
„Zima pełni księżyca” jest powieścią zdecydowanie krótką. Tylko 240 stron sprawia, że jest to rozrywka na maksymalnie kilka wieczorów, a przystępny, łatwy do przyswojenia język sprawia, że czyta się ją naprawdę szybko. Mimo to warto po nią sięgnąć. Wciąga w wir wydarzeń, trzyma w napięciu i zaskakuje rozwiązaniem zagadki. Czego chcieć więcej?