Oto książka, która – niespodziewanie! – przysporzyła mi sporo trudności podczas czytania. Nie mogę powiedzieć, ze jest zła, bo nie jest, ale nie było chemii, emocji, wzruszeń i co najgorsze – nie polubiłyśmy się z bohaterką. Ale po kolei. Lauren North proponuje czytelnikom thriller psychologiczny, w którym główna bohaterka Tess Clark boryka się ze śmiercią męża, a raczej z samą sobą jako kobietą opuszczoną, doświadczoną stratą i osamotnieniem. Nie dziwi więc fakt, że całą swoją kruchą i potrzaskaną miłość przelewa na syna, z różnymi skutkami. Z jednej strony staje się nadopiekuńcza i panicznie boi się, że jego też straci, a z drugiej – nieprzepracowane emocje powodują, że wybucha złością z najdrobniejszych powodów. I zamiast zbliżać się do syna, czuje, że on powoli się od niej oddala. Szczególnie gdy w ich ogromnym, starym i smutnym domu pojawi się energiczna, pełna optymizmu i chęci do życia Shelley. Trzeba przyznać, ze autorka (z wykształcenia psycholożka) z wielkim znawstwem „szpera” w psychice kobiety pogrążonej w żałobie. Tess jest zawieszona gdzieś między pierwszym a drugim etapem żałoby (psychologia kliniczna wyodrębnia ich pięć), czyli między szokiem a niedopuszczaniem do siebie świadomości, że tej bliskiej osoby nie ma. Nie jest w stanie wykonywać codziennych zajęć, nie ma siła ani woli, aby myśleć o przyszłości, planować, podejmować działania, właściwie wegetuje z dnia na dzień, a wszystkie rzeczy przypominają jej o mężu i rozdrapują ranę. Co więcej – w swoich myślach nieustannie prowadzi z nim dialog, zadaje pytania, słyszy jego słowa otuchy i pocieszenia. Tess jest też niesamowicie samotna w swoim cierpieniu, świadomie oddala się od matki i brata, aby nie emanować swoim bólem i pesymizmem, niesłusznie uważa, że powinna przekonywać ich, że już otrząsnęła się po odejściu Marka. Nie chce ich współczucia, nie chce, żeby się martwili, ale jej milczenie wcale do tego nie prowadzi, wręcz odwrotnie. Autorka doskonale ukazuje spiralę bólu i samotności, a także zależność między cierpieniem a odosobnieniem. Tess jest przekonana, że nikt nie chce widzieć jak bardzo sobie nie radzi i jak bardzo cierpi, przez co wycofuje się i urywa kontakty, a to prowadzi do jeszcze większego zamknięcia się w sobie ze swoimi emocjami i nierówną walkę z nimi, walkę w pojedynkę. Co więcej z dnia na dzień zaczynają dziać się dziwne rzeczy, które potęgują rozchwianie bohaterki. Głuche telefony, śledzący ją mężczyzna, ewidentne znaki czyjejś obecności w domu – wszystko to powoduje, że Tess czuje się osaczona, gubi się w rzeczywistości, przestaje sobie wierzyć i nie jest pewna, co dzieje się naprawdę, a co jest tworem jej rozkołatanych nerwów. Wie tylko jedno: musi obronić swojego synka, jedyną osobę, która trzyma ją przy życiu. Kilka tygodni po śmierci Marka w jej domu pojawia się Shelley, wolontariuszka, która pomaga osobom przetrwać i wyjść z żałoby. Jej obecność wyrywa Tess z odrętwienia, sprawia, że zaczyna stawiać maleńkie kroki w kierunku dalszego – innego – życia. Jednak w trakcie ich rozwijającej się znajomości Tess zaczyna podejrzewać, że Shelley nie ma czystych intencji i zbliża się do niej tylko po to, aby porwać Jamiego.
Lauren North ciekawie prowadzi czytelnika po meandrach ludzkiej psychiki, po zwątpieniu, niedowierzaniu, niezgodzie, bólu, emocjach. Dość precyzyjnie też konstruuje fabułę, z dbałością o szczegóły, tak że można mieć satysfakcję ze składania małych elemencików w całość, ale…wydaje mi się, że jeden wątek jest naciągany (nie zdradzam, żeby nie zepsuć czytania). Co więcej, niestety ale podejrzewam, że większość osób domyśli się zakończenia jak nie w połowie, to pod koniec książki – i wtedy ten wstrząsający, wzruszający finał, po którym nie można się pozbierać (tak głoszą krótkie opinie na okładce), zamienia się w oczekiwanie, kiedy w końcu zostanie to powiedziane. No i na koniec, czemu nie polubiłam Tess Clark. Otóż miałam wrażenie, że jest to kobieta, która nie tyle nie potrafi żyć po śmierci męża, ile w ogóle nie jest w stanie żyć bez męża. Poważnie! Z jej wspomnień, refleksji i dialogów z Markiem wynika, że jest to osoba totalnie uzależniona, trochę jak mała dziewczynka. I to mi przeszkadzało, nie potrafiłam jej współczuć, ponieważ co chwilę mnie irytowała. Po zajściu w ciąże porzuciła pracę do dziś (syn ma osiem lat), bo nie musiała – Mark dobrze zarabiał. Nie wiedziała o pożyczce, bo właściwie to Mark nie informował jej o stanie finansów. Nie chciał jej martwić (serio). Ona też za bardzo tym się nie interesowała, bo nie miała do tego głowy, tym zajmował się mąż. Mark nie mówił jej o wszystkim, żeby się przypadkiem nie martwiła, bo ona tak się każdą sprawą troska. Ale nigdy jej nie okłamał – myśli – po prostu nie mówi wszystkiego. Ze zdań męża powracających w jej myślach widać, że traktuje ją jak małą, nieporadną, bezwolną dziewczynkę, o którą trzeba się nieustannie troszczyć i właściwie wszystko za nią załatwiać. Relacja ta (według mnie nieco chora) powoduje, że Tess nie ma przyjaciół, Mark jej wystarczał. „Ja ich nie potrzebowałam. Miałam ciebie. A teraz nie mam nikogo”. Nie wiem, czy był to zamierzony cel autorki, ale zwróciła w tej książce uwagę na istotną kwestię w związku – umiejętność przeżywania/doświadczania samotności, umiejętność życia we dwoje, ale odrębnie. Miłość, zaufanie, współpraca, przywiązanie – tak. Ale nie jakieś uzależnienie, bo po stracie tej osoby (niekoniecznie śmierć) nie umiemy po prostu funkcjonować i to nie tylko na poziome emocji, ale po prostu tak technicznie.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl - za co dziękuję!