W 2001 roku odszedł był od nas Robert Ludlum. Nieutulonym w żalu pozostawił kilkadziesiąt thrillerów sensacyjnych, a wśród nich trylogię o nietuzinkowym agencie CIA Jasonie Bournie. I trzeba przyznać, że sam pomysł na tajnego agenta, który w wyniku postrzału traci pamięć był także nietuzinkowy. Nic dziwnego, że trylogia została zekranizowana, a pierwszy tom nawet dwukrotnie.
Nie dziwi mnie też więc to, że znalazł się epigon, który pisze kontynuacje losów Bourne.
Co mnie zatem dziwi? To, że ów epigon chyba nawet nie przeczytał pierwszych trzech części zanim zaczął ową kontynuacje. Jeśliby to zrobił, nie musiałby nas usilnie przekonywać, że Borne wyszkolonym agentem jest (a potem, nie wiedzieć czemu, sam sobie treścią książki zaprzecza). Bourne jakiego pamiętam z Ludluma, to doskonale wyszkolony agent, który mimo utraty pamięci, błyskawicznie kojarzy fakty i dzięki temu udaje mu się dotrzeć do prawdy i unikać pułapek. U epigona ten sam agent, zostaje raz po raz wywiedziony w pole przez terrorystów, ładuje się w zastawione na niego pułapki, z których udaje mu się wychodzić cudem i to przy udziale i pomocy osób trzecich (a niekiedy nawet zwierząt). Co chwila ktoś robi sobie z niego worek treningowy albo stojak na noże, ale nie w finale. W finale okazuje się, że Bourne to połączenie umysłu Holmesa z umiejętnościami walki Bruce Lee (który jak wiadomo jako jedyny pokonał strażnika teksasu [tylko nie pytajcie, którego, tylko jeden człowiek zasługuje na to miano]), nieustępliwości 007 i wytrzymałości Terminatora. Umiejętnościami makijażu i gry aktorskiej zawstydziłby niejednego zdobywce Oscara w obu tych kategoriach. Jakby wdział pelerynę i slipy wciągnął na spodnie, to nie odróżnilibyście go od supermana.
Za tym wszystkim ciągną się wierutne bzdury i kompletne nielogiczności. Człowiek z przestrzelonym kręgosłupem szyjnym nie jest w stanie poruszyć czymkolwiek poza mięśniami twarzoczaszki, a co tu mówić o poruszaniu rękami. Wybuch kilkudziesięciu kilogramów plastiku, przerabiający wóz opancerzony na lej po bombie, nie wyrządza większych krzywd osobom jadącym obok tego wozu na motocyklu. Sama fala uderzeniowa by ich zabiła, nic nie mówiąc o latających odłamkach. Natomiast strzał z pistoletu przy głowie agenta spowodował tak rozległe uszkodzenia organów wewnętrznych, że nie było szans na ratunek. I takie brednie można by mnożyć, tylko po co?
Ja tej książki nie przeczytałem, ja ją zmęczyłem. Tego nie warto polecać nawet fanom Jasona Bourne, bo przestaną być jego fanami. Czym zgrzeszył Ludlum, że ktoś tak profanuje jego spuściznę? 5/10 to jest maksimum ile ze mnie można za to wycisnąć. Jedyne co jest prawdziwe w tej książce to tytuł, zdradzono cie Bourne i to wyjątkowo perfidnie.