Już to co otrzymujemy na pierwszych stronach wciska nas w fotel i wywołuje odruchy wymiotne u co wrażliwszych czytelników. Jeśli nie przerazi was wasza własna wyobraźnia, wyimaginujcie sobie, że już na wstępie dostajemy scenę, w której kobieta ochoczo spółkuje ze stadem knurów, które właśnie co zżarły jej pracodawcę. Międzygatunkowy seks zbiorowy to jednak nie koniec ostro popapranego początku. Szybciutko bowiem poznajemy ześwinionego stupięćdziesięciokilogramowego syna i kilkuletniego wnuka owej kobiety, oraz stajemy się świadkami tego, do czego ów duet jest zdolny podczas torturowania pięknych niewolnic. Rodzinka Orsonów, mimo iż popełnia liczne plugawe zbrodnie pozostaje nieuchwytna i bezpieczna. Ukochana mamusia zadbała bowiem o swoich najbliższych kupując dla nich Wyspę Lockes i podpisując pewien nieczysty pakt… Jak to zazwyczaj jednak bywa, ktoś popełnia durny błąd, komuś coś nie daje spokoju i w efekcie zaczyna się śledztwo, które może wydobyć na światło dzienne wszystkie mroczne tajemnice. Tylko czy świat jest na to gotowy?
Jak widać, autor, Michał Ferek, nie bawi się w subtelności, ani delikatne wprowadzenie w opowieść. Już od pierwszych zdań serwuje nam zaczepne trzęsienie ziemi, a dokładniej i dosadniej mówiąc, solidny wpierdol. Myślę, że był to celowy zabieg, by nie pozostawić złudzeń czytelnikowi z jakim gatunkiem (i czym się go je) ma do czynienia. Zwłaszcza jeśli jeszcze nigdy nie miał okazji czytać horroru ekstremalnego. To bardzo uczciwe i oszczędzające czas i nerwy obu stron! „Wyspa rozkładu” to bowiem przede wszystkim powieść dla czytelnika, która jest świadomy tego po co sięga i ma żołądek ze stali.
Nadmiar obrzydliwości i przemocy, może prowadzić do tego, że tekst stanie się groteskowy i frymuśny. Autor w lwiej części zapanował nad tym, (a to nie lada sztuka!) dorzucając do kotła ohydy, flaków, hektolitrów posoki, oderwanych kończyn, brutalnych gwałtów, oskórowywania żywcem, zmiksowanych płodów, motyw paranormalny i trzymającą zwyrodnialców w szachu klątwę. W moim przypadku pomogły także „matkowe” sceny bezlitosnych mordów, które mnie po prostu zmiażdżyły. Szczególnie jedna z nich mocno mnie poszarpała. Na dokładkę bardzo spodobało mi się to, w jaki sposób autor wykoślawił mit o romantycznej, uzdrawiającej miłości rodem z „Pięknej i Bestii”.
Co może niektórych zaskoczyć: nawet w horrorze ekstremalnym można odnaleźć głębszy przekaz. Bohaterowie pragną normalności, lecz nie wiedzą czym ona jest. Autor obnaża, za pomocą makabry, mechanizmy społeczne, które od zawsze doprowadzają do eskalacji zła, i których najwyraźniej mimo całego postępu nie potrafimy zmienić. Nie da się bowiem ukryć, że spojrzenie ludzi „normalnych” jest dla wszystkiego co INNE, odczłowieczające i odbiera temu prawo do bycia częścią wspólnoty. Na dokładkę instynkt dominacji, taka dziwna ludzka aktywność, to pragnienie przemocy, która zawsze znajdzie ujście, a ponadto ma nas uchronić przed lękiem, że możemy zamienić się miejscami z tym INNYM i zostać odtrąconym. Dlatego historia Świntucha jest tragiczna. Bo prawdą jest, że dajemy sobie pozwolenie na przemoc, szczególnie wobec tego co odbiega od wszystkiego co uznajemy za typowe. Jak więc mógł być traktowany przez rówieśników bezbronny i osamotniony pół chłopiec, pół świnia? Aż strach to sobie wyobrażać.
I mimo wszystko cieszy, że Michał Ferek nie pozwolił na to, by w jego powieści zrealizowało się ludzkie marzenie o sprawowaniu władzy nad przyrodą, czyli pierwiastkiem zwierzęcym. Bo raz, ten pierwiastek nie daje się okiełznać i potrafi się zbuntować, a dwa czasami więcej go w człowieku niż w tym, którego uznajemy za „bestię”.
Zdecydowanie należy potraktować na plus w „Wyspie rozkładu” solidnie rozbudowaną fabułę i postacie – nie tak powierzchowne i jednowymiarowe, jak mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Jedyne co mi zazgrzytało, to zgoła pierdołki, końcowa spowiedź oraz związany z nim motyw Watykanu. Pojawił się ni z gruchy ni z pietruchy i to tylko w kilku zdaniach. A trochę szkoda, ponieważ mógł być sygnalizowany etapami i w ogóle zasługiwał na większe rozwinięcie. Coś co zapewne podzieliło czytelników to wspomniany już motyw paranormalny. Według mnie wprowadził element świeżości i świadczy o tym, że w tej konkretnej powieści nie tylko o epatowanie obrzydliwością chodzi. Przy okazji udowadniając, że wciąż warto eksperymentować, także w obrębie ekstremy. Zdaję sobie jednak sprawę, że część czytelników pewnie wolałaby by solidny łomot, który spuszcza im Świntuch wraz ze swoim synkiem, był osadzony tylko w realnym świecie.
Powieść czytałam z ogromnym zaangażowaniem, jakbym była cnotliwą pensjonariuszką, która dorwała pierwszy w swoim życiu erotyk i pochłania go z wypiekami na twarzy, w ukryciu pod kołdrą. Podsumowując: rodzima ekstrema ma się widać całkiem dobrze.
P.S. Powieść możecie znać jako „Świntucha” z Ridero. „Wyspa rozkładu” jest jej poprawioną wersją.
P.S. Muszę dorwać jeszcze „Żabiego króla” Michała Ferka od Horror Masakry.