Zainspirowany dyskusją z @Carmel-by-the-Sea (pozdrawiam!) sięgnąłem po tę książkę, która długo już stała na mojej wirtualnej półce. Opisuje w niej Śliwerski ciekawe zjawisko w polskiej nauce: oto w latach 2005-2016 około 250 polskich doktorów nauk udało się na Słowację, aby się tam habilitować, było to dużo łatwiejsze i szybsze niż w ojczyźnie. Co ciekawe, habilitacje uzyskiwano głównie ze specjalności 'praca socjalna', która w Polsce nie jest uznawana za dyscyplinę naukową. Niemniej, na podstawie umowy bilateralnej, słowackie habilitacje były automatycznie uznawane w Polsce.
Wśród habilitacji na Słowacji króluje, jak już wspomniałem, specjalność 'praca socjalna' – 52 osoby, dalej idzie pedagogika – 32 i teologia – 28, itd. O teologii autor nic nie pisze niestety, koncentrując się na specjalnościach okołopedagogicznych. Tytuły zdobywano głównie na Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku – 98 habilitacji, i na innych prowincjonalnych uniwersytetach.
Jakie są motywy turystów habilitacyjnych? Według jednego z anonimowych autorów cytowanych w książce można ich podzielić na trzy kategorie: po pierwsze cynicy mający motywy materialne – pensja po habilitacji jest dużo wyższa. Po drugie nieudacznicy, którzy w kraju nie mieli szans na awans naukowy. Wreszcie ofiary układów uczelnianych, np. prof. X żre się z prof. Y i, mimo że kandydat ma odpowiedni dorobek, habilitacji zrobić nie może.
Główną przyczyna takiego parcia na awans naukowy jest wg autora olbrzymi wysyp prywatnych szkół wyższych po upadku komuny (w 2007 r. było ich ok. 450). Na tych uczelniach jest wielki popyt na samodzielnych pracowników naukowych, ich odpowiednia ilość, tzw. minimum kadrowe, wiąże się bowiem z określonymi korzyściami i radykalnie zwiększa zyski uczelni.
Przy okazji tej specyficznej turystyki pisze Śliwerski o wielu patologiach polskiej nauki: po pierwsze fałszowanie danych – słowaccy habilitowani ukrywają informację o miejscu i specjalności swojej habilitacji, często bardzo skutecznie. I tak mamy przypadki doktorów medycyny, którzy habilitowali się z pracy socjalnej, ale w kraju tytułują się dr hab. nauk medycznych. Są też przypadki plagiaryzmu – na Słowacji patrzą na to przez palce. Zdarzają się też słowackie habilitacje na podstawie obronionej w Polsce pracy doktorskiej (autoplagiat?). I jeszcze: tworzą się akademickie sieci recenzenckie: wypromowani już na Słowacji pozytywnie recenzują prace nowych kandydatów, zaś naukowcy słowaccy pomagający w awansie są potem zatrudniani w prywatnych szkołach wyższych kierowanych przez nowo promowanych, ręka rękę myje...
Książka nie jest łatwą lekturą, napisana jest ciężkim językiem, używa autor dziwnych porównań (kleszcze) stawia bardzo mocne hipotezy na temat polskiej nauki, dowodem mają być artykuły prasowe, wygląda to niepoważnie. Poza tym około połowy książki zajmują, tabele, aneksy, skany, itd. Mamy m.in. listę doktorów, którzy habilitowali się na Słowacji, kto chce, niech czyta...
W sumie to autor nie mógł się zdecydować czy to ma być publicystyka, czy rozprawa naukowa, na publicystykę za dużo tam ciężkiego, napuszonego języka. Z kolei na rozprawę naukową zbyt wiele w książce teorii spiskowych niepodpartych żadnymi badaniami. Ale rzecz jest ważna jako pokazanie licznych patologii polskiej nauki, które mają się dobrze i dzisiaj.