Od momentu kiedy skończyłam czytać " Wyspę potępionych. Prawdziwa historia wyspy Blackwell" Stacy Horn nurtuje mnie myśl dlaczego ta książka (niezwykle pasjonująca jeśli chodzi o temat, bardzo dobrze przez autorkę udokumentowana i której tytuł i okładka są tak magnetyzujące że nie sposób się choć na chwilę przy niej nie zatrzymać) była dla mnie tak ciężka w odbiorze. Nie trudna, a ciężka właśnie, bo brnęłam przez kolejne strony jak przez mokry, ubity, sięgający pasa śnieg.
Każdy kraj ma swojego "trupa w szafie", historię która jest swoistą plamą na honorze, którą najchętniej wymazałoby się z pamięci.
Dla Stanów Zjednoczonych jedną z nich jest na pewno historia wyspy Blackwell, skrawka ziemi o długości 3 kilometrów z której brzegu widać było życie tętniące na Manhattanie. W XIX weku władze stanu Nowy Jork utworzyły tam Nowojorski Zakład dla Obłąkanych, Dom Pracy Przymusowej, Przytułek dla Ubogich, Zakład Karny oraz Szpitale dla ubogich. Na tej maleńkiej wysepce stłoczonych było setki ludzi: z jednej groźnych przestępców, z drugiej chorych umysłowo a z trzeciej po prostu chorych lub niezaradnych życiowo. Brak miejsca sprawił że wszyscy zesłani na wyspę Blackwell żyli obok siebie w skandalicznych warunkach sanitarnych a opieka medyczna w przypadku chorych czy resocjalizacja w przypadku przestępców była tylko pobożnym życzeniem.
Z niezwykłą skrupulatnością autorka opisuje każdą z instytucji która znajdowała się na wyspie: jej specyfikę, zmiany jakie przechodziła w czasie wszystko ilustrując historiami jej pensjonariuszu (tragicznymi i wywołującymi ciarki na plecach). Spoiwem wszystkich tych historii jest postać niezwykłego człowieka - wielebnego Frencha, którego empatia, zaangażowanie i ogromna determinacja kazały walczyć o godność i lepsze warunki bytowe dla osadzonych na wyspie.
Mamy więc mrożącą krew w żyłach historię Blackwell, charyzmatycznego bohatera który jako jeden z nielicznych walczy o poprawę losu chorych, ubogich i więźniów i mamy autorkę która jednak nie udźwignęła tego tematu.
Jej sposób narracji sprawił że książkę czytało się niezwykle ciężko. Myślę że powodem był pomysł na konstrukcję historii: każda instytucja to oddzielny rozdział w książce. I w każdej (bez wyjątku) dochodziło do koszmarnych nadużyć, znęcania się nad pensjonariuszami, czy braku tak podstawowych rzeczy jak odpowiednie jedzenie, dostęp do wody (proceder kąpieli budzi w czytelniku obrzydzenie) czy podstawowej opieki lekarskiej.
To wszystko powtórzone razy kilka sprawia że ma się wrażenie że kilka razy czyta się tę samą historię. Dodatkowo Stacy Horn nie ma lekkiego pióra. Jej styl jest bardzo oficjalny, toporny, a tekst najeżony niepotrzebnymi informacjami. Odbiera to przyjemność czytania.
Mimo to warto po książkę sięgnąć i pomęczyć się trochę bo wyspa Blackwell to miejsce mroczne i tajemnicze. Idealna sceneria dla kolejnej książki Stephena Kinga.