Dziadunio kontynuuje opowieść snutą w leniwy,deszczowy dzień, których odbiorcami są wyczekujące wnuczęta klęczące na dywaniku przed kominkiem, z wypiekami na policzkach. Czekają, aż słowa płynące z ust starca zamienią się w żywą opowieść o dzielnych wojownikach i wojowniczkach gotujących się do boju na śmierć i życie, w imię dobra a przeciw złu, ku zwycięstwu. Drugi tom powieści niesie za sobą jeszcze więcej okrucieństwa, więcej strachu i poświęcenia. Oraz więcej miłości.
Przyznaje, trochę scen zawartych w tej książce aż zmroziło mi żyły ze strachu i narastających emocji. Weźmy na ten przykład moment ryzykownego zwiadu głównej kwatery wampirów. Aż ciarki przeszły mi po plecach, gdy po raz pierwszy czytałam (na bezdechu) coraz to dramatyczniejsze wydarzenia... ale i również te namiętne wywołały ognisty rumieniec na policzkach.
W Tańcu Bogów główny wątek miłosny skupia się na niezrównanej, zarówno w boju jak i w urodzie, Blair Murphy, która powoli zaczyna się łamać w swoich feministycznych przekonaniach na korzyść Larkina. Co jednak nie jest łatwe. Blair od najmłodszych lat wychowywana była przez rygorystycznego ojca, który w dniu, gdy skończyła pełnoletność po prostu zostawił jej czek i wyjechał pozostawiając samej sobie. Wcześniej zdążył wyszkolić swoją jedyną córkę na łowcę wampirów, lecz zapomniał o jednym - nie uważał za słuszne nauczyć Blair czym jest miłość. Ta młoda kobieta przeżyła wiele wzlotów i upadków nie wiedząc, komu zaufać, a komu nie. A gdy zaufaniem obdarzyła niewłaściwą osobę, wówczas zafundowała sobie ropiejącą na wiele lat ranę. Zatem, w pewnym stopniu rozumiem ją, jak trudno było jej przekonać się do ubiegającego się o jej względy Larkina. I nie, nie mówię tu, że obrzydzał ją widok zmieniającego kształty przystojnego faceta, ale o fakt, iż ona mieszkała w XX wieku, a Larkin pochodził z legendarnej Gealii. W tym momencie odległość z Londynu do Tokio wydaje się jak rzut beretem.
Oprócz wątku miłosnego, który dotyka każdej z pary, rozbudowuje się także wątek rodzinny, we wcześniejszym tomie dość skrzętnie ukryty, albo inaczej, pozostający w budowie. Cała szóstka zaczyna siebie postrzegać, jak jedną wielką rodzinę, gdzie lojalność, zaufanie, pomocna dłoń oraz troska, są na porządku dziennym. Przywiązują także większą wagę do własnych umiejętności, wykorzystując je i udoskonalając. A nawet ucząc innych.
Jeszcze więcej śmiechu, jeszcze więcej grozy i krwawych starć. Ta książka trzyma w napięciu o wiele mocniej, niż jej poprzedniczka. Przez tyle lat, ile poświęciłam zapoznaniu się z rogiem obfitości Nory Roberts, mogę spokojnie stwierdzić, że jej najwyższym atutem, oprócz wyjątkowej i wciągającej fabuły, jest wachlarz emocji, jaki prezentuje czytelnikom. Jej historie są jak sztorm; najpierw jest słoneczna pogoda i czyste niebo, lecz w jednej chwili wiatr się wzmaga, by przyciągnąć ołowiane chmury. Wzburzone fale sięgają niebu, a na ich granatowo-czarnych grzbietach dryfują skrajne emocje... aż powoli, moment kulminacyjny przechodzi przez gładką prostą i nerwy opadają, a nad głowami znów świeci słońce. Dostrzegacie tu pewien schemat? Ja też. Ale może to i cały urok pani Roberts?
Co na koniec dodać? Och, tak.
Moja ukochana scena? Starcie Moiry i Ciana. Na dziedzińcu. I to bynajmniej nie było starcie wynikające z walki... ale jak najbardziej fizyczne ^_^
I pogrążona w stanie wyższej zadumy, kończę zapraszając na następną recenzję z ostatniej księgi Trylogii Kręgu - Dolina Ciszy.
Ostateczne rozwiązane. Ciekawe, która strona okaże się zwycięska.