Z Charlotte Link pierwszy raz spotkałam się parę dobrych lat temu, kiedy wszyscy czytelnicy biblioteki, w której akurat pracowałam, ustawiali się po nią w kolejce. Ja sama nie mogę przyznać, żebym była jakoś szczególnie zachwycona jej prozą. Ot, kryminał. Do przeczytania i tyle.
„Czas burz” jednak wzbudził moją ciekawość i chęć sięgnięcia po niego, ponieważ tym razem autorka nie popełniła kryminału, a powieść historyczną. I to osadzoną w czasach, które mnie interesują.
Bohaterką książki Link uczyniła młodziutką arystokratkę, Felicję, która buja w obłokach, zapatrzona w ukochanego Maksyma i nawet nie przypuszcza, ze nadchodzące lato rozpocznie dla niej prawdziwą szkołę życia. Wybuchnie I wojna światowa, Maksym wyjedzie gnany socjalistycznymi ideałami, a ona sama wyjdzie za mąż, jak sądzi na złość ukochanemu.
Wojna przyniosła rodzinie Felicji olbrzymie straty, (jak zapewne każdej rodzinie, która musiała mierzyć się z owym konfliktem w tamtych czasach). Ona sama na skutek przeżyć stwardniała i nauczyła się przetrwać za wszelką cenę. Autorka prowadzi nas przez pierwszą wojnę, rewolucję w Rosji (pojawienie się na kartach powieści cara Mikołaja i jego córek przywitałam z zachwytem, gdyż od dziecka interesuję się tym tematem), krach na giełdzie na Wall Street aż do zakończenia pierwszego tomu w roku 1930, w którym nazizm już coraz wyżej i śmielej podnosił łeb.
Zacznę od wad książki. A właściwie wady, gdyż dla mnie największym problemem był… rozmiar czcionki polskiego wydania. Drobny druk utrudniał mi szybsze czytanie, ale to w sumie subiektywny problem. Przy większym druku książka byłaby grubsza, a już liczy sobie prawie 600 stron.
Największym za to plusem powieści według mnie było ukazanie problemów i biedy, jaka dotknęła ludzi podczas wojny i po niej. W naszej świadomości utarło się, że Niemcy to naród oprawców, tymczasem autorka, (sama będąc Niemką) ukazała nam przecież samą prawdę o tym, jak ciężko było ludności cywilnej przeżyć, zdobyć jedzenie czy opał w długich kolejkach na ulicach Monachium czy Berlina. Pisała o wychudzonych dzieciach, zmarzniętych murach wielkich domów, kiedy arystokracja odchodziła do lamusa. O buntach służby, niebezpieczeństwach podróży przez ogarniętą wojną i rewolucją Europę. Podobało mi się, że nie unikała tematu i doświadczała Felicję wszystkim, co finalnie sprawiło iż dziewczyna z egoistycznej trzpiotki stała się gotową do wiecznej walki kobietą.
Ale czy można by było polubić Felicję? Wszak jest główną bohaterką i to o niej przez 600 stron będziemy czytać najczęściej. Moim zdaniem nie, gdyż Felicja chyba nie lubiła samej siebie. Była cyniczna, wyrachowana, zimna, nastawiona na zysk. Mimo to jednak w pewnym momencie doznała świadomości krzywd, które wyrządziła, choć trzeba jej przyznać, że zwykle kierowała się dobrem rodziny. Jej piętą Achillesową był Maksym i ilekroć pojawiał się w zasięgu wzroku czytelnika, można było przypuszczać, że Felicja szybko straci zdrowy rozsądek. Ale to właśnie wtedy była najbardziej autentyczna, bo życie obok Maksyma zadowalało ją najbardziej.
Oprócz Maksyma, którego nam pewnie trudno zrozumieć ze względu na wierność Leninowi, drugą główną postacią męską jest Alex Lombard, mąż Felicji. Przyznam, że to o nim czytałam najchętniej, gdyż mam jakąś słabość do uroczych drani. Ze swoją skłonnością do alkoholu i nienawiścią do ojca, Alex zmierzał prostą drogą do autodestrukcji, którą przerwała wojna. Z zainteresowaniem śledziłam jego losy, kiedy ze zblazowanego arystokraty stawał się nowojorskim bogaczem. Niestety, uważam, że autorka poświęciła mu za mało uwagi. Można wręcz odnieść wrażenie, że Alex wyskakiwał z kart książki nagle, jak filip z konopi.
Nie pozostaje mi nic innego, jak ocenić książkę bardzo dobrze, dlatego z przyjemnością sięgnę po kolejne dwa tomy.