„Ojczyzna została zaatakowana. Prawdę mówiąc, agresji z południa nikt się nie spodziewał. (...) Do zerwania aliansu doszło po tym, jak w moskwie kilkutonowa bomba unicestwiła gmach fsb na Łubiance i przyległe kwadraty ulic. Precyzyjnej liczby ofiar do tej pory nie udało się ustalić.”
„Władca wojny” autorstwa Vladimira Wolffa, stanowi już piątą, a zarazem ostatnią część przygód Matta Pulaskiego. Mimo, że na co dzień jestem zagorzałą fanką thrillerów oraz kryminałów, to od czasu do czasu uwielbiam sięgać po dzieła tego autora. Wolff należy do nielicznej grupy pisarzy, którzy potrafią zaciekawić swojego czytelnika już od pierwszej strony, ponieważ już od samego początku wrzucają go w wir wydarzeń. Nie powiem, przy pierwszej styczności z jego twórczością było to dla mnie sporym wyznaniem, jednak jest to już moja czwarta przygoda z jego warsztatem, więc już do pewnych „wyzwań” zdążyłam przywyknąć.
Zmurszała konstrukcja starego świata trzeszczy i się chwieje. Upadek Stanów Zjednoczonych i walki w Europie to jeszcze nie koniec - wojna obejmuje również rosję.
W krwawym chaosie grupa całkiem zwyczajnych bohaterów stanie przed szansą, o której marzy każdy z nas - mogą zmienić świat na lepsze.
Matt - amerykański tropiciel morderczych metaludzi.
Plazma - polski ochroniarz córki rosyjskiego ministra.
Cyrus - amerykański specjals w służbie RP.
No i jeszcze ona - Ev - która budzi się do życia. I jest głodna....
„Władca wojny” liczy ponad 450 stron, to jednak przez wciągającą fabułę udało mi się go pochłonąć w dwa wieczory, (prawdopodobnie gdyby nie obowiązki studenckie przeczytałabym ten tytuł w jedną noc, jednak nie będę się nad tym rozwodzić). Jak już zdążyłam wspomnieć, w tej książce prawie co chwilę następuję jakiś zwrot akcji - przez całą przygodę z tą lekturą targały mną skrajne emocje. Raz cieszyłam się z sukcesów bohaterów, by za chwilę bać się o ich życie.
Skoro już o postaciach mowa, to przyznam, że Wolff stworzył genialnych bohaterów, którzy w obliczu wojny zostali zmuszeni wyrzec się swoich wartości i stanąć do walki na śmierć i życie. „Władca wojny” zawiera kilku bohaterów, co za tym idzie każdy rozdział opowiada o innej postaci oraz miejscu wydarzeń, co sprawia, że w czasie lektury nie ma czasu na nudę. Kolejnym atutem tej pozycji są opisy miejsca wydarzeń - były one na tyle realistyczne, że nie miałam żadnych problemów z ich wyobrażeniem. Jak zawsze opisy bitew zostały przedstawione na wysokim poziomie, czasami miałam wrażenie, że znajduję się obok bohaterów - wręcz słyszałam te wszystkie okrzyki, czy wystrzały.
Niestety jest jedno, a nawet dwa „ale”... Otóż w pewnym momencie miałam wrażenie, że autorowi dość ciężko było pisać tę powieść - dopiero czytając posłowie zrozumiałam czemu tak się stało. W pewnym momencie dało się wyczuć lekką zmianę stylu, co na pewien czas spowolniło moje czytanie - jednak tylko na jakiś czas. Kolejnym minusem jest język bohaterów - nie wiem czemu w niektórych fragmentach ich dialogi były „za mądre” (nie wiem jak inaczej to określić). Nie jestem zbyt wielkim znawcą historii i niektóre pojęcia zmuszona byłam wygooglowac w czasie czytania.
Czy książkę polecam? Pomimo drobnych wad uważam, że warto sięgnąć po ten tytuł. „Władca wojny” posiada świetną okładkę, która kupi serca niejednego czytelnika. Pod tą genialną szatą graficzną kryje się równie świetna powieść, która opowiada o wojnie za wolność ojczyzny, o miłość, czy o bezpieczną przyszłość.