Zosia była dzieckiem, gdy do drzwi jej domu zapukał sowiecki żołnierz i kazał się spakować. Nagle ona, jej braciszek, mama oraz babcia musieli porzucić wszystko, co znali, bo czekał ich ciągły mróz, insekty i codzienna praca. Dla wielu już sama podróż okazała się końcem, dla niektórych droga do obozu, a dla reszty przygotowana była syberyjska rzeczywistość. Trudne warunki oraz ciągłe zagrożenie życia. Zosia próbuje się w tym odnaleźć i zrozumieć otaczający ją świat, co nie jest łatwe. Chce być pomocą dla swojej rodziny, a każdy dzień zapisuje w listach do ojca, powstańcy, które zbiera w notesie, by kiedyś mu dać. Kiedyś, gdy rzeczywistość wróci do normy.
Wizualny potworek z ważną historią to ten typ komiksów, które ocenia się najtrudniej. Mają one bowiem sporą wartość fabularną (nawet jeśli jest ona równie prosta, jak ta tutaj), ale wyglądają... Cóż. Źle. Jakby były niedopracowane. W tym przypadku chociażby proporcje postaci raz istnieją, raz całkiem zanikają, co daje efekt niedbalstwa. Na plus zasługuje wizualizacja sowietów — z czerwonymi oczami, wykrzywionymi twarzami oraz czerwonymi dymkami dialogów — ale to jedyny wizualny atut. Cała reszta sprawiała moim oczom dyskomfort. Nie dla ilustracji jednak komiks ten powstał i nie one powinny tutaj być najważniejsze.
Linia fabularna jest prosta, przeznaczona dla nieco młodszego czytelnika, ale nie brak w niej brutalności, która jest konieczna, gdy poruszamy temat sowieckich obozów pracy. Spotykamy tutaj dziecięcą naiwność oraz wiarę w to, że wszystko dobiegnie wkrótce końca i czeka ich powrót do domu. Widzimy dorosłych, którzy starają się zająć młodszymi, co wiąże się z kłamstwami, by nie zabić ich ducha. Jest tutaj rzeczywistość syberyjskich obozów oraz brutalność sowieckich żołnierzy i choć jest to straszne, to wciąż jest to wersja nieco ugładzona. A ugładza nadzieja Zosi. To dzięki niej wierzymy, że powrót do domu jest możliwy.
Komiks powstał dzięki Centrum Historii Zajezdnia oraz Stowarzyszenia Pamięci Zesłańców Sybiru we Wrocławiu. To tego typu publikacja, co sprawia, że mam ochotą ocenić ją mniej surowo, ale nic nie poradzę na to, że ilustracje Martina Ventera są na tyle brzydkie, że tłumią całość. Fabularnie ma on jednak wartość.