Książkę tę pochłonęłam w ekspresowym tempie. "The Rise" przypomniała mi, jak szybko czyta się takie lekkie opowiastki o wampirach i dlaczego w gimnazjum pochłaniałam je tuzinami. I czytało mi się ją naprawdę dobrze, jednak nie bez kilku momentów irytacji, niestety... Ale po kolei.
"The Originals: The Rise" to książka na podstawie serialu "The Originals", spin-offu "The Vampire Diaries", i opowiada jedną z przygód rodziny Pierwotnych po ich pierwszym przybyciu do Nowego Orleanu w 1722 roku. Czy wymaga znajomości serialu? Tak. Nie tłumaczy niczego, tylko zakłada, że osoba po książkę sięgającą wie już co i jak i tylko chce się zagłębić w przeszłość bohaterów znanych z ekranu. Mnie się to akurat podoba, nie potrzebowałam ekspozycji czegoś o czym już dobrze widziałam. Zabrakło mi co prawda lepszego opisania Nowego Orleanu, żebym mogła się naprawdę przenieść do francuskich kolonii w początkach XVIII wieku.
No dobra, ale jaka jest ta książka? Warto sięgać czy lepiej pozostać przy samym serialu? Na to nie odpowiem jednoznacznie. Czytało mi się dobrze, ale było kilka problemów, przez które mam ochotę nie traktować książki jako kanonu... Dlaczego?
Największym moim zarzutem do tej "The Rise" jest lekkie przepranie mózgu bohaterom i przesadna melodramatyczność. Julie Plec poszła, jak to ma w zwyczaju, za bardzo w tani romans zamiast pozostania wierną tym, kim bohaterowie są. Jedyne co się zgadza w charakterach Pierwotnych to tak naprawdę to, że Klaus zawsze robi to, na co ma ochotę. I w taki sposób Elijah ma jeden z najgłupszych planów, który nie potrafię sobie wyobrazić by powstał w jego głowie, a romans Klausa jest totalnie nie do uwierzenia. Nie znoszę wątków instalove, gdzie bohaterowie rozmawiali dwa razy po minucie i nagle wyznają sobie miłość tak głęboką, jakiej świat jeszcze nie widział. Bez żadnych podstaw do tego uczucia, bez żadnej logiki, bo po prostu tak ma być i koniec. Nigdy tego nie kupię i tak też jest tutaj... Nie pomagają w tym również dialogi Klausa z Viv - "wybranką serca" - przesłodzone i często nienaturalnie sztuczne.
Mój drugi poważny problem z książką to to, jak... przeczy pierwowzorowi. Tak, pojawiają się niezgodności między serialem a książką. Czy to zaczynając na szczegółach takich jak oczy Rebekah - w serialu niebieskich, w książce nagle brązowych - czy kończąc na poważniejszych wątkach, otwarcie przeczącym serialom. Ciężko się to czytało, gdy tak dobrze się zna to uniwersum i pamięta, jak dobre potrafiło być...
Ale mimo tych kilku minusów jakie znalazłam, bawiłam się naprawdę dobrze. Pochłonęłam książkę szybko i miałam ochotę zaraz zacząć kolejny tom - a to jest jedna z lepszych rzeczy, jakie jakakolwiek lektura może nam zrobić. Czy więc polecam? Znawcom uniwersum serialu - pewnie. Będziecie się raczej dobrze bawić, odwiedzając Nowy Orlean i ukochanych bohaterów. Nie oczekujcie cudów, ale dobrej rozrywki i umili wam książka popołudnie!