Spodziewałam się, że „Tam gdzie ty” będzie przede wszystkim opowieścią o chęci posiadania dziecka i próbie pogodzenia się z jego utratą. Tymczasem to tylko jeden z nielicznych tematów. Po dziewięciu latach małżeństwa i trzecim nieudanym in vitro Max decyduje się zostawić żonę. Najpierw ponownie zaczyna leczyć wszystkie problemy alkoholem, potem szuka pocieszenia w Ewangelickim Kościele Wiecznej Chwały. Tymczasem Zoe po załamaniu powraca do pracy muzyterapeutki, pomagając między innymi ciężko poparzonym dzieciom. Ponownie się też zakochuje, tym razem w kobiecie. I znów odzyskuje nadzieję na dziecko.
Znajdziemy tu też trochę szczegółów o samej procedurze in vitro. Trzy zamrożone zarodki nie mogą już zostać wykorzystane przez Zoe, ale może z nich skorzystać jej nowa partnerka – Vanessa. Na to jednak wymagana jest zgoda byłego małżonka. Max opuścił żonę, gdyż miał dość jej ciągłego skupiania się na dziecku i – choćby ze względu na alkoholizm – sam nie planuje w najbliższym czasie potomstwa. Mimo to ulega zarówno namowom pastora, jak i religijnego brata i bratowej.
Nic nowego w sporze Kościół vs homoseksualiści tu jednak nie znajdziemy, być może dlatego, że w zasadzie wszystkie argumenty są znane i nic odkrywczego do powiedzenia nie ma. Dlatego po jednej stronie barykady znajdziemy tłum protestujący pod kinem przeciw wyświetlaniu gejowskiego filmu, a na pierwszą linię wysuwający kobietę, która kiedyś miała „lesbijski problem”, ale dzięki terapii zrozumiała, że to wina przeżyć z dzieciństwa i molestowania; teraz twierdzi, że jest heteroseksualna, choć w praktyce nigdy z mężczyzną nie była. Po drugiej stronie mamy dwie sympatyczne dziewczyny, które dobrze się razem czują, kochają się, a ich praca polega na pomocy zagubionym nastolatkom i ciężko chorym. I choć też potrafią wyrażać się ostro o religii, ciężko im nie kibicować.
Bo mamy tu do czynienia z konkretnym przypadkiem, nie z jakimiś ogólnymi ideami dobrego lub złego, nie z jakimiś ogólnymi zarodkami i dziećmi, o których łatwo mówić, gdy nie należą do nikogo konkretnego. Zoe ma prawo do swoich dzieci oraz do bycia szczęśliwą w takim życiu, jakie uzna dla siebie za najlepsze. Ale też Max – choć spowodował wybuch sądowej wojny i naraził wszystkich, na których mu zależy na koszmar – początkowo miał słuszne intencje. To nie bohaterowie wdają się w światopoglądowy spór, a zostają do niego wciągnięci przez grupy, które wierzą, że mają monopol na prawdę i w rzeczywistości nie zależy im na szczęściu tej dwójki ludzi, bądź co bądź wystarczająco już poturbowanych przez życie.
Do książki dołączona jest płyta z muzyką – to ballady z gitarą czy fortepianem, a każdy rozdział ma przyporządkowaną jedną piosenkę. To pomysł o tyle dobry, że główna bohaterka pracuje jako muzykoterapeutka i refleksje na temat muzyki oraz jej wpływu na ludzi przewijają się przez całą książkę, stanowiąc bardzo ciekawy dodatek do głównej fabuły. Szkoda tylko, że w książce nazwy utworów są przetłumaczone, natomiast utwory na płycie podpisane są po angielsku. Co prawda nie są to bardzo skomplikowane zwroty, wolałabym jednak, gdyby tytuły były ujednolicone.
Książka Picoult wbrew pozorom wcale nie jest o homoseksualizmie, nie przede wszystkim. Mówi bardziej uniwersalnie o dążeniu do bycia szczęśliwym bez względu na wszystko. A także o podejmowaniu najtrudniejszych życiowych decyzji, których nie da się jednoznacznie ocenić w kategorii dobro-zło – zwłaszcza gdy pomiędzy marzenia i pragnienia wkradają się nie tyle samo prawo i religia, co lubiący się popisywać prawnicy i duchowni tak zapatrzeni w cel, że aż sięgający po nieczyste zagrania.