„Całując grzech” jest to drugi tom z serii „Zew nocy” australijskiej pisarki Keri Arthur. W tej powieści poznajemy dalsze losy Riley Jenson, która ledwo uszła z życiem z jednych tarapatów, bardzo szybko wpadła w kolejne. Jednak tym razem nie ma pojęcia jak i dlaczego do tego doszło.
Książka zaczyna się w momencie gdy Riley budzi się naga i cała we krwi, w miejscu którego w ogóle nie zna i nie pamięta jak się tu znalazła. Jedyne czego może być pewna to jej instynkt, który głośno krzyczy aby „zabrała tyłek w troki” i uciekała. Bardzo szybko Riley uświadamia sobie, że znowu się nie myliła i na jej drodze stają zmutowane stworzenia przypominające zdeformowane niedźwiedzie, właśnie rozpoczęły na nią polowanie.
W czasie swojej ucieczki, kobieta uwalnia także innego zmiennokształtnego – Kade’a. Jak się okazuje jej nowy znajomy jest seksownym koniokształtnym z którym bohaterka szybko nawiązuje niezobowiązujący romans.
Gdy dociera do nich wreszcie grupa ratunkowa, okazuje się, iż w życiu kobiety z powrotem zagości Quinn. Chce on wyjaśnić wszystko z Riley i pomóc w dalszym śledztwie. Jednak między nich niespodziewanie wkracza także Misha, były partner wilczycy, który twierdzi, iż ma dla niej ofertę nie do odrzucenia.
Tak więc, mówiąc najprościej, w życiu głównej bohaterki znowu będzie się działo. Jedną z poważniejszych konsekwencji tych wydarzeń będzie kolejny krok, a nawet klika kroków w stronę posady Strażnika.
„Całując grzech” dużo bardziej mi się spodobała niż część poprzednia. Historia wciąga od samego początku więc raczej trudno jest się od niej oderwać i co za tym idzie gubi się gdzieś poczucie uciekających stron, dopiero gdy książka się kończy to czytelnik może być zdziwiony, że to tak szybko. Jest tu naprawdę sporo szybkiej akcji, za którą można nadążyć bez najmniejszych problemów. Jeżeli chodzi o fabułę to autorka w sposób bardzo interesujący splotła ze sobą wątki sensacyjne i romantyczne, przez co można mieć nieodparte wrażenie, że jedno wywodzi się od drugiego. Jednak, żeby nie było tak kolorowo, to muszę wspomnieć, że można tu niestety znaleźć parę niedociągnięć, które sprawiają niestety, że sytuacje stają się mało realne a nawet wręcz komiczne, pomimo iż chodzi o wilkołaki i wampiry.
Niektórych może również przerazić spora ilość scen erotycznych, których jest znacznie więcej niż we „Wschodzącym księżycu”. Jednak ja osobiście odnoszę wrażenie, że lekkiej poprawie uległ sposób ich przedstawiania. Słownictwo używane przy ich opisie jest dużo bardziej wyważone, no i objętościowo są krótsze, może dlatego jest ich tez więcej.
Narracji, o której nie wspomniałam w recenzji poprzedniej części, poprowadzona jest z punktu widzenia głównej bohaterki. Mamy więc możliwość poznać jej uczucia i emocje jakie nią targają we wszystkich wydarzeniach. Pomimo, że nie lubię narracji pierwszoosobowej, to tutaj raczej mi ona nie przeszkadzała. Może dlatego, że cała treści skupia się właśnie na osobie Riley.
Książkę polecam każdemu, a jeżeli ktoś nie czytał „Wschodzącego księżyca” to radzę zacząć właśnie od niego.