Być może właśnie taka jest cena ludzkiego postępu, na krańcu którego zawsze czai się unicestwienie człowieka i jego pychy.*
Sztejer. Kroniki Torunium Roberta Forysia są kolejną odsłoną przygód o Vincencie Sztejerze. Ja niestety nie czytałam wcześniejszych części, dlatego nie będę się do nich odnosić.
Cała książka napisana jest z dwóch perspektyw. Pierwsza opisuje losy Quelen Żmijki – posestor Siódmego Ostrza Tropicieli Wiedźm, a druga Vincenta Sztejera – najemnika. Losy posestor opowiada nam narrator personalny, natomiast dzieje Sztejera poznajemy z perspektywy pierwszoosobowej. Muszę przyznać, że zdecydowanie wolałam zgłębiać historię Żmijki, gadanina Sztejera momentami mnie drażniła. Chłop opowiadał dokładnie, co robił i jeszcze podkreślał, jaki to jest fantastyczny. Rozumiem, że taki już ma charakter, jednak nie do końca to do mnie trafiało. Nie mam jednak zastrzeżeń do całej jego postaci. Jest spójna i ma swój charakter, jednak na piwo wolałabym iść ze Żmijką.
Sztejera poznajemy, kiedy po pięciu latach opuszcza swoją klatkę w Cytadeli. Nie wychodzi jednak na wolność, ale razem z innymi najemnikami zostaje wysłany pod wodzą Carli Morati do Torunium. Początkowo nikt mu nawet nie mówi, po co ma tam płynąć. Ma słuchać Carli, wykonać grzecznie zadanie, a na koniec odebrać zapłatę. Problem w tym, że bohater nie chce wracać do tytułowego miasta, ponieważ przysporzył tam sobie wielu wrogów.
Z Quelen Żmijką spotykamy się po raz pierwszy, kiedy zaczyna pracę nad śledztwem dotyczącym morderstwa w burdelu. Jak to zwykle bywa, nic nie jest takie proste, jak się początkowo wydaje. Posestor razem ze swoim nakaźnym – Josephem Groszem, grzebią coraz głębiej i dokopują się do coraz brudniejszych interesów i coraz poważniejszych graczy. Rozwiązując zagadkę, nie boją się łamać praw człowieka i stosować tortur, boją się natomiast o własne życie. Mimo twardych charakterów nie są oni jednak zupełnie pozbawieni empatii, pomagają sobie nawzajem, a czasem okażą serce jakiejś przybłędzie.
[…] zło czynione w imię dobra jest najpowszechniejszym ze złudzeń, jakim ulega człowiek.
Świat, który jest opisany w książce to świat po zagładzie. Wszystko, co znamy, zostało zmiecione w proch i nastały nowe czasy. Czasy niewolnictwa, drewnianych chałup i ogólnego zacofania. Elektronika i wieżowce zniknęły, pojawiły się za to różne mutanty napadające na ludzi. Wszędzie panuje brud, smród i ubóstwo. Przemoc i gwałt stały się tak powszechne, że przeżycie kolejnego dnia stanowi prawdziwe wyzwanie.
Powieść ta na pewno nie jest dla tych, których łatwo obrazić. Dostaje się wszystkim i za wszystko: kobietom, politykom, duchownym. Główny święty – Teodeus twierdzi, że przemoc jest wyrazem bezradności, a prawdziwa siła tkwi w pieniądzach i właściwym ich używaniu, więc urzędnicy i stróże prawa kombinują i przyjmują łapówki. W świętym mieście Torunium rządzą Ojcowie Protektorzy. Lepiej z nimi nie zadzierać, bo można wylądować w rzece o wdzięcznej nazwie Wrząca. Politycy sadzają na stołkach głównie rodzinę, a legendarnym demonem jest „Gender”. Jak widać, nawet apokalipsa nie dała rady zmienić pewnych spraw na lepsze.
Kroniki Torunium bardzo mi się spodobały. Czarny humor wylewa się z kart powieści, a bohaterowie nie szczypią się ze swoimi przeciwnikami. Jeśli tylko chcą i mogą coś zrobić, to na pewno to zrobią. Świat też bardzo przypadł mi do gustu, lubię postapokaliptyczne klimaty. Po epilogu zamiast zakończenia moim oczom ukazał się napis koniec części pierwszej, więc czekam z niecierpliwością na część drugą. Na pewno chętnie ją przeczytam.