Michael Kobr jest nauczycielem języka niemieckiego i francuskiego, Volker Klüpfel – redaktorem kulturalnym dziennika „Augsburger Allgemeine Zeitung”. Oboje związani są z regionem Allgäu, w którym toczy się akcja książek z komisarzem Kluftingerem. „Szczodre Gody” to piąty tom serii.
Państwo Kluftingerowie wraz z małżeństwem Langhammerów wybiera się na Sylwestra do hotelu w Alpach. Atrakcją pobytu jest zabawa kryminalna, w której goście mają brać aktywnie udział. Kluftingerowi przypada rola Herculesa Poirot, doktorowi Langhammerowi – Watsona. Morderstwo wydarza się jednak naprawdę, i to za drzwiami zakluczonymi od środka. Jakby tego było mało, zagrożenie lawinowe i burza śnieżna odcinają hotel od świata. Dziewiętnaście osób – która z nich popełniła zbrodnię?
Powieść przypomina nieco sławną sztukę Agathy Christie „Pułapka na myszy”, której akcja również rozgrywa się w zasypanym śniegiem pensjonacie. Autorzy otwarcie nawiązują do dzieł mistrzów gatunku, jak na przykład „Zabójstwo przy Rue Morgue” Edgara Allana Poe, czy „Morderstwo w Orient Expressie” Agathy Christie. Jednak w przeciwieństwie do tych książek, trzymających w niepewności do końca, „Szczodre Gody” w połowie robią się przewidywalne i zbyt szybko staje się jasne, kto zabił. Poza tym autorzy zamiast na śledztwie, bardziej skupiają się na konflikcie komisarza z doktorem Langhammerem. Para, starając się złapać sprawcę, robi sobie często na złość, co z czasem zaczyna działać na nerwy. Dra Langhammera przedstawiono nieprzekonywająco – nie mógł być aż takim klaunem.
Niektóre rozdziały miały za zadanie jedynie rozśmieszyć, np. Stryczki, w którym policjant i lekarz zakradają się w nocy do kuchni, żeby coś przekąsić, czy Dżemułka – opis śniadania, który pokazuje, jak mało światowy jest komisarz. Nie przybliżyło nas to do odkrycia mordercy, nie poznaliśmy bliżej podejrzanych, których portret psychologiczny jest słabo nakreślony. Zamiast dawki napięcia, otrzymujemy komisarza sabotującego pokaz fajerwerków doktora i zabierającego na pamiątkę co się da z pokoju hotelowego.
Lęk Kluftingera przed trupem, w zawodzie policjanta niepożądany, również doprowadza do sytuacji komicznych. Podczas czytania zastanawiałam się nieraz, czy Klufti urwał się z choinki? Jednak trzeba przyznać, że komisarz potrafi nieźle główkować i wykazać się inteligencją, co pokazuje między innymi przy przesłuchiwaniu gości.
Należy wspomnieć także o tytułowych Szczodrych Godach, okresie między Wigilią a świętem Trzech Króli:
„Noce Śmierci! Na samą myśl o tym ścisnęło mu żołądek. Mówiono, że wówczas nie obowiązywały prawa natury i że zacierały się granice między światami, odprawiano też magiczne rytuały. Czy właśnie stali się częścią owych mistycznych zdarzeń?” [s. 79]
I to wszystko, tylko kilka wzmianek. Szczodre Gody nie grają w książce praktycznie żadnej roli, a szkoda, gdyż pomysł zapowiadał się ciekawie i sam tytuł dopomina się o jego rozwinięcie. Brakuje mi także epilogu, ponieważ zakończenie wisi trochę w powietrzu. Uważam, że książka ma potencjał i powinna zawierać dwa razy tyle stron.
Pozycję polecam tym, którzy chcieliby rozpocząć swoją przygodę z powieścią kryminalną. Miłośnicy czystego gatunku mogą poczuć się rozczarowani. Kto liczy na mocne wrażenia, przeliczy się. Jest to niezwykle łagodna odmiana kryminału – posunęłabym się nawet do określenia „komedia z morderstwem w tle” – w której ani razu nie powieje grozą, grożą za to ataki śmiechu. Jak tylko wspomnę doktora Langhammera i jego kuferek detektywa... Śmiech gwarantowany.