Elfy praktycznie od zawsze były istotami, które w literackim świecie fascynowały mnie najbardziej. Być może nie we wszystkich książkach, które czytałam, przedstawiane w sposób wybitny, jednak mimo wszystko zawsze będę wyobrażać je sobie jako postacie pełne dostojeństwa, indywidualizmu i dozy czającego się wokół nich niebezpieczeństwa. Sam fakt, że motyw elfów nie jest aż tak szeroko rozpowszechniony jak chociażby wampiry, wilkołaki czy anioły, sprawia, że na książki o tej tematyce mam jeszcze większą ochotę i z większą przyjemnością poznaję dane powieści. Nie będę ukrywać, że taki też był powód, z jakiego sięgnęłam po „Spojrzenie elfa” Katrin Lankers. Efekt niestety nie był tak pozytywny, jakbym tego chciała.
Mageli jest zwyczajną, niczym niewyróżniającą się nastolatką, która gdy spotyka Erina, od razu wyczuwa, że chłopak z całą pewnością nie jest zwyczajny. Dziewczyna bardzo szybko nawiązuje z nim więź i gdy Erin wpada w kłopoty, Mageli wie, że koniecznie musi go z nich wyciągnąć oraz że tylko ona jedna jest w stanie to zrobić. Jednak zadanie to zdecydowanie nie jest takie łatwe, jakie mogłoby się wydawać.
Zacznę od tego, że dawno nie spotkałam w tak naiwny sposób przedstawionego romansu między dwójką bohaterów. Już nawet w „Retrum”, które recenzowałam jakiś czas temu, tak banalna relacja nie rzucała się w oczy aż tak bardzo, jak w „Spojrzeniu elfa”. Mageli i Erin spotkali się zaledwie kilka razy, a między nimi – mogłoby się wydawać – w jednej sekundzie rozkwitła miłość, której pokonać nie są w stanie żadne przeszkody. Jakby tego było mało, bohaterowie nie poznali się w sensie fizycznym, a w snach, co jeszcze byłabym w stanie zrozumieć, gdyby chociaż główna bohaterka wykazywała się odrobiną rozsądku. Jednak na to liczyć nie mogłam, Mageli wydawała się jakby kompletnie ignorować fakt, że coś jest nie tak. Oczywiście, rozumiała, że chłopak nie jest normalny, ale jakby nie za bardzo to do niej nie docierało. Każda normalna dziewczyna, po odkryciu, że druga osoba nie ma zielonego pojęcia o podstawowych prawach rządzącym światem ludzi zaczęłaby się domyślać, że coś jest nie w porządku, jednak w tym wypadku miałam wrażenie, jakby dla głównej bohaterki nie istniały żadne granice pomiędzy normalnością a tym, co zdecydowanie normalne nie jest.
Nie potrafię sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek byłam tak podekscytowana sięgając po jakąś książkę, jak w przypadku powieści Katrin Lankers. Na samą myśl o „Spojrzeniu elfa” uśmiech pojawiał mi się na ustach i nie mogłam się doczekać, aż przekonam się, w jaki sposób autorka przedstawiła elfy. Być może miałam pod tym względem zbyt wysokie oczekiwania, bo odłożyłam tę książkę naprawdę zawiedziona tak nieciekawym sposobem ukazania tych istot. Przede wszystkim miałam wrażenie, że ich imiona kompletnie do nich nie pasują, a autorka pomyliła słowniczek imion elfich z imionami krasnoludów, co spowodowało nieciekawy efekt. Na to jednak byłam w stanie przymknąć oko, lecz na ich osobowości? Nie ma mowy. Każdy z elfów wydawał mi się być taki sam, żaden z nich niczym się nie wyróżniał i choć udało mi się polubić tylko jednego z nich – nie czułam się tak, jakbym miała do czynienia z oryginalną, indywidualną postacią, a jedynie z taką, której brakowało charakteru. Szkoda, bo z tym elementem wiązałam naprawdę duże nadzieje.
Choć sama fabuła jest ciekawa, to tak naprawdę niczym nie zaskakuje. Historia jest przewidywalna od samego początku do końca i nie spotkałam się w tej powieści z niczym, co mogłoby mnie w jakiś sposób zadziwić. Brakowało mi jednak tego elementu, choć tak naprawdę jego brak nie wydaje mi się być czymś, nad czym bardzo bym ubolewała. Jasne – gdyby „Spojrzenie elfa” było książką ambitniejszą, wtedy z pewnością nie byłabym z tego faktu zadowolona.
Główna bohaterka to ciężki orzech do zgryzienia, zaczynając od imienia, na charakterze kończąc. Jako, że jestem słuchowcem, największą uwagę w kwestii imion przykładam do tego, czy dobrze ono brzmi. Jeżeli nie, to po prostu przebiegam po nim wzrokiem, nie wczytując się, gdyż nie chcę czuć tego znanego mi już posmaku niezadowolenia na języku. W tym wypadku imię Mageli bardzo mi przeszkadzało, co – jakby nie patrzeć – doskonale zgrało się z jej charakterem, który do wybitnych z pewnością nie należy. Bohaterka ta momentami zachowywała się jak rozkapryszone dziecko, które zaczyna grymasić w momencie, w którym tylko nie skupia się na nim uwaga innych osób. Bardzo niecierpliwa, nie mogła usiedzieć spokojnie na miejscu przez kilka minut, co również wydawało się być bardzo denerwujące, jednak przede wszystkim jej brak naturalnych reakcji na pewne wydarzenia. Nikt z całą pewnością nie przyjąłby na spokojnie tego, o czym dowiadywała się Mageli przez całą powieść, czego jednak zdradzać nie będę.
Kolejnym elementem, który nie przypadł mi do gustu, był język autorki, jednak nie przez cały czas trwania historii, głównie jednak w dialogach. Katrin Lankers używa wyrazów, którymi bohaterowie tej powieści mogliby się posługiwać, gdyby żyli w średniowieczu. Średniowiecze to jednak nie jest, więc i język nie powinien taki być. Ciężko mi był uwierzyć, że bohaterowie rozmawiają ze sobą w ten sposób, bo w normalnej rozmowie nikt raczej nie używa archaizmów lub wyrazów do nich podobnych. Przez to właśnie czasami niezbyt płynnie czytało mi się tę książkę.
Mogłoby się wydawać, że „Spojrzenie elfa” składa się tylko i wyłącznie z wad, co absolutnie prawdą nie jest. W gruncie rzeczy to fajna powieść, zwykłe paranormal romance dla niewymagającego czytelnika. Trochę baśniowe, trochę rzeczywiste. Sam pomysł połączenia świata ludzi ze światem elfów wydał mi się być bardzo ciekawy, choć ten drugi przedstawiony niezbyt interesująco i może trochę niezbyt umiejętnie, bo za nic nie mogłam sobie wyobrazić środowiska, w jakim żyły te istoty. Nie czuję jednak większego przywiązania do tej książki, choć negatywnie z pewnością wspominać jej nie będę. „Spojrzenie elfa” polecam tym, których kręci wizja romantycznej miłości i którzy oczekują prostej, niezobowiązującej historii.