Nie mnie jednej z pewnością zaiskrzyło w serduszku na widok tego wiele obiecującego (wciąż pryszczatym czytelnikom) tytułu. Wiedziona zatem grzeszną ekscytacją i ideą fixe o miłości z Pilchem, rozejrzałam się dookoła, czy nikt nie patrzy i z zamglonym wzrokiem spiesznie udałam się do kontuaru, gdzie oblawszy się rumieńcem i dokonawszy pospiesznej analizy wyglądu mego obuwia, na czas miesiąca nabyłam tę pozycję.
W imię sprawiedliwości oddajmy, że i jeden wieczór wystarcza na konsumpcję tej książki. Konsumpcję, mówię, sardonicznie ujmując tym dwustu stronom potencji do wzbudzania głębszego zachwytu czy dłuższej zadumy. Prawdę mówiąc, po trzech dniach, nie do końca pamięta się, o co chodziło; przyznam więc, nie lada dziwi mnie epitet „legendarna” sąsiadujący z „książka Jerzego Pilcha” na okładce.
W czym rzecz – narrator / główny bohater, Gustaw, na okładce określany jako „niespełniony pisarz”, który w niejednym miejscu zdradza, iż jego imperatywem kategorycznym jest logorea, służy nam tu zaskakująco adekwatnym opisem: „wszystkie dotąd rozproszone wątki splotły się nagle w jednolity ciemny warkocz o zabójczo konsekwentnych splotach, wszystkie litery, imiona i nazwiska zapisane w kalendarzyku rozsypały się nagle, by jednak zaraz, niczym na czołówkach animowanych filmów, zbiec się (…)”, koherentnym z całą opowieścią. Ale wracając, Gustaw, pilny do uszczęśliwienia znajomego intelektualisty ze Szwecji, akuratnie obecnego w Krakowie, bawi go obietnicami cielesnych ekscesów i PRLowskimi anegdotkami.
To tyle. Trochę trąci dekadencją, a trochę nihilizmem; co jednak bezapelacyjnie ratuje wątłą fabułę to Pilchowski język i styl, l’art pour l’art, wątki czyniące – w tym przypadku, odnoszę wrażenie – tłem i stąd (tłumaczę sobie) ich liche dopracowanie.
Szczególnie polecam panom po czterdziestce (w odwodzie Krzysiowi Ibiszowi); niewykluczone, że kryzys wieku średniego pomaga zrozumieć istotę koniaku albańskiego i notesiku z numerami dawnych koleżanek.