Anioły, nie ważne czy to niebiańskie, czy upadłe, dość często pojawiały się na kartach młodzieżowych romansów paranormalnych. Co się jednak tyczy demonów, ich udział w tego typu historia można zliczyć na palcach. Być może właśnie, dlatego ten gatunek istot nadnaturalnych Belen Martinez Sanchez wybrała na prowodyrów swojej debiutanckiej powieści – Dzień, w którym umarłam.
Diletta Mair uważa się za najprzeciętniejszą z przeciętnych nastolatków. Zresztą wszystkie znaki na to wskazują, nie jest żadną pięknością i ponad dobrą zabawę przekłada naukę. Ma raczej niewielkie grono najlepszych przyjaciół. Wszystko by się zgadzało, gdyby nie dwie rzeczy, które wyróżniają ja spośród tego grona. Dziewczyna ma, bowiem heterochromię, czyli każde oko ma inny kolor tęczówki, a także… potrafi widzieć duchy. Mimo to dziewczynie udaje się jakoś z tym pogodzić i żyć normalnie. Nie przypuszcza jednak, że jedno przypadkowe i dziwne spotkanie, a właściwie mała kraksa, spowoduje takie ogromne zmiany w jej życiu.
Wszystko zaczęło się zmieniać gdy na początku nowego roku, Diletta w wyniku niefortunnego zbiegu wydarzeń, zderzyła się z Aloisem Petersenem. Wszystko byłoby w miarę dobrze gdyby nie fakt, że tylko ona go widzi. Jego dziwny strój i floret w rękach wywołał jej sporą konsternację. Tym bardziej, że z powodu tego ostatniego, Diletta został zadraśnięta w przedramię. To właśnie z powodu tej rany, wszystko zaczyna się walić. Zjawy, które do tej pory nie miały pojęcia o zdolnościach dziewczyny teraz nagle nie dają jej spokoju. To nagłe zainteresowanie sprawi, że szybko przyjdzie jej skonfrontować swoje wiadomości na temat aniołów i demonów z tym jak jest naprawdę. Wszystko przez Aloisa Petersena. To przez niego data 2 października 2003 roku stała się również datą śmierci dziewczyny.
Muszę przyznać, że gdy pierwszy raz dane mi było przeczytać notkę wydawcy na temat tej powieści, poczułam się nad wyraz zaintrygowana. Co prawda okres boomu na powieści z pierzastymi w rolach głównych, już dawno minął, a i było ich tyle, że miałam wrażenie, iż nic nowego nie przyjdzie nam poznać. Jednak wcale nie zniechęcało mnie to do tego, aby pochłonąć kolejną z nich. Zwłaszcza, że anioły miały tutaj grać jakieś tam poboczne i epizodyczne scenki. Szkoda tylko, że z powodu mojej ciekawości, ponownie wywindowałam swoje oczekiwania dość wysoko, co niestety odbiło mi się lekką „czkawką”.
Już sam początek niestety nie zwiastuje niczego dobrego, chociaż muszę przyznać, ze mimo schematyczności i wszechogarniającej nudy, autorka i tak jakimś cudem potrafi zatrzymać czytelnika. Być może dużą zasługą tego jest fakt, że od razu zostajemy zarzuceni masą informacji oraz tajemnic do rozwiązania. Najlepszych tego określenie byłoby, że oba te elementy mnożą się niczym grzyby po deszczu i to zaledwie na kilkunastu stronach. Cała reszta to po prostu stopniowe rozwikływanie tego galimatiasu. Niestety cierpi na tym zarówno fabuła jak i tempo akcji, które przez większość czasu jest raczej minimalne. Co prawda zdarzają się nagłe zwroty, dzięki czemu rozwój opisywanych wydarzeń nabiera zarówno rumieńców jak i prędkości. Niestety nie niweluje to faktu, że świetny pomysł, jaki miała autorka, został wykonany tylko w połowie.
Co mnie jeszcze drażniło w tej powieści? Hmm… na pewno to, że spora część sytuacji, w jakie autorka wikłała swoje postacie, nie miało w ogóle żadnego początku. Zupełnie nie było wiadomo, z jakiej przyczyny przydarzają się one bohaterom i jaki jest w ogóle ich cel. Przede wszystkim jednak, były zupełnie pozbawione sensu. Doskonałym przykładem takiego stanu rzeczy jest wątek miłosny, jaki zawiązał się pomiędzy Dilettą i Aloisem, dwójką bohaterów, którzy wprost pałali do siebie nienawiścią i pogardą. Ja rozumie, że „do zakochania jeden krok…” i „od nienawiści do miłości krótka droga”, ale proszę Was: nie przesadzajmy! No dobra, może w przypadku samej Diletty jakoś bym to przełknęła, bo ta dziewczyna to typowe „ciepłe kluchy”, ale nie w przypadku Aloisa, którego Sanchez od początku kreowała na aroganckiego i zadufanego w sobie ignoranta (po prostu dupka, jakich mało). W tym drugim przypadku taki splot wydarzeń najzwyczajniej w świecie – staje ością w gardle.
Jeżeli jesteśmy już przy temacie bohaterów to muszę powiedzieć, że mam zupełny mętlik w głowie. Z jednej strony: strasznie mnie irytowali, można nawet powiedzieć, że wręcz wkurzali i to do tego stopnia, iż miałam ochotę nie tylko rzucać książką gdzie popadnie, ale także uważałam ich za największy mankament tej powieści (nawet przez niewykorzystanym potencjałem samego pomysłu na opowieść). Natomiast z drugiej strony: wystarczyło przekręcić kartkę, a robili coś takiego, że momentalnie wszystko się zmieniało. Na mojej buzi pojawiał się szeroki uśmiech, a uczucia ulegały znacznemu ociepleniu. Jednym słowem – istna kolejka górska.
To, co chyba najbardziej przypadło mi do gustu i jako tako uratowało ocenę Dnia, w którym umarłam to samo zakończenie. Od razu widać, ze autorka już na samym początku miała je całkowicie przygotowane i to w najdrobniejszych szczegółach. Akcja jest żywa i pełna niespodzianek, chociaż niektórych elementów, można domyślić się wcześniej. Belen Martinez Sanchez postarała się, aby chociaż na sam koniec, czytelnik się nie nudził.
Jak widać, powieść Dzień, w którym umarłam jest pełna sprzeczności i być może właśnie to ją ratuje. Może nie jest to jeden z najlepszych debiutów, jakie miałam okazję do tej pory czytać, ale ma w sobie to coś, co nie tylko sprawia, że książkę czyta się szybko, ale także daje nadzieję na poprawę warsztatu pisarskiego samej autorki. Boję się pomyśleć, co wyjdzie spod jej klawiszy za parę lat, kiedy z każdą kolejną wydaną powieścią jej talent będzie coraz bardziej się „szlifował”.