„Słone ścieżki” okazały się inspirującą lekturą. Raynor Winn opowiada w nich prawdziwą historię o wędrówce, jaką odbyła wraz z mężem wzdłuż wybrzeża Wielkiej Brytanii. Czas wędrówki był nieprzypadkowy, bo dosłownie w kilka chwil zawaliło się ich życie i nietypowa podróż wydawała się jedynym rozwiązaniem.
Jest sierpień 2013 roku. Raynor i jej mąż Moth, dorobek życia w postaci farmy, ostatnio oferującej noclegi, stracili z dnia na dzień. Oszukani przez rzekomego przyjaciela, w wyniku nietrafionej inwestycji, trzy lata rozpraw sądowych i… komornik u drzwi. Dorosłe dzieci nie mogły im pomóc, bo w tym czasie byli studentami , mieszkali we współdzielonych mieszkaniach i nie dysponowali większymi sumami. Ostatnie zwierzęta sprzedali, meble i sprzęty poupychali w komórkach i stodołach znajomych. Spakowali to co mieli i… poszli.
Okazało się, że przymusowa bezdomność nie była jedynym trapiącym ich problemem. Po wielu latach odbijania się od kolejnych drzwi lekarzy, zrzucania winy na przemęczenie i wiek, wreszcie postawiono właściwą diagnozę – Moth choruje na zwyrodnienie korowo-podstawne. Ma się oszczędzać, dużo odpoczywać, być może pozostało mu 6-8 miesięcy życia. Małżonkowie podejmują więc irracjonalną decyzję, aby wyruszyć na szlak South West Coast Path (Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża Wielkiej Brytanii). To najdłuższy pieszy szlak turystyczny na Wyspie, o długości 1014 kilometrów. Chcą nabrać dystansu, uporządkować myśli. Czy im się uda?
Muszę przyznać, że nie podzielam zachwytów nad odwagą Raynor i Moth’a. Wpisuję ich „wyczyn” w kategorię nieodpowiedzialności i braku przygotowania. Są to ludzie w piątej dekadzie życia, a co za tym idzie mogą pojawiać się rozmaite schorzenia (pomijam tu zdiagnozowane zwyrodnienie Motha). Dodam, że Raynor przedstawia siebie i małżonka jako dwoje prawie staruszków, którym trudno rano podnieść się z łózka, a tym bardziej z płaskiej karimaty, wygrzebując kończyny ze śpiwora. Poszli praktycznie bez żadnego przygotowania. Brakowało im podstawowego sprzętu, kondycji, planu. Nie wzięli mapy, a jedynie niewielką książeczkę opisującą tą samą trasę w wykonaniu Paddy’ego Dillona i jego psa („Five Hundred Mile Walkies”). Mieli na wyposażeniu stary telefon komórkowy, który często pozostawał rozładowany. Bez zapasów pożywienia, bez gotówki, często bez odpowiedniego nawodnienia i wody w plecaku. Byli w podróży przez wiele miesięcy. Żyli i biwakowali na dziko w miejscach, w które rzadko kto się zapuszcza.
Całość czyta się zaskakująco dobrze, choć biorąc uwagę powyższe często towarzyszyło mi niedowierzanie, bunt i kręcenie głową ze zdziwienia. Choć to opowieść na faktach, fabuła jest dość spójna i płynna. „Słone ścieżki” to powieść drogi. To historia o człowieku. To głęboka analiza długoletniego związku ludzi. Mnóstwo tu emocji, począwszy od ludzkich dramatów, idąc przez drobne promyki szczęścia i przyjemności, aż do docenienia chwili. Jest miejsce dla poczucia niesprawiedliwości i buntu, ale też pogodzenia się z tym, co nieuchronne. Nie ma tu niezwykłych przygód, ale są ludzie spotykani na każdym kroku, którzy służą radą, czasem drwią i szydzą, często wyciągają pomocną dłoń. Jest wolność.
Początek naprawdę fascynuje. Jednak mniej więcej od połowy pod pióro Raynor wkrada się monotonia. Wstają – idą – nie mają co jeść – nie mają wody – nie mają pieniędzy - idą – śpią. Jednak jako całość porusza, zaciekawia i daje sporo myślenia. Niesamowite jest to, w jaki sposób kontakt z naturą i wysiłek fizyczny mogą wpłynąć n życie.
Życie pisze jednak najlepsze scenariusze.