Znacie ten ból, kiedy książka wywołuje u was dużo emocji, ale nie umiecie się zdecydować, czy przeważają te pozytywne czy negatywne? Odkładacie skończoną powieść na półkę i tak do końca nie wiecie, czy wam się podobało, bo z jednej strony to było dobre, a z drugiej tamto okazało się kiepskie… U mnie zdarzyło się tak po przeczytaniu „Pragnienia” Carrie Jones. Kupiłam tę książkę zupełnie przypadkiem (ta, jasne, czaiłam się na nią przez tydzień w Dedalusie) i byłam bardzo niezadowolona, gdy po powrocie do domu zorientowałam się, że trzymam pierwszy tom serii. Zazwyczaj nie kupuję w ciemno pierwszej części jakiegoś cyklu, wolę najpierw wybadać historię, która rozciąga się na parę tytułów. No cóż, dałam się skusić ładnej okładce, niskiej cenie i niewinnemu opisowi z tyłu, który zapowiadał zwykłą młodzieżową powieść. I taką się właśnie okazała, niestety nie jestem pewna, czy w dobrym tego słowa znaczeniu.
Nastoletnia Zara traci ojczyma – prawdziwego ojca nigdy nie poznała – co przybija ją na tyle, że za namową matki tymczasowo przeprowadza się do swojej przybranej babci. Nowe otoczenie ma pomóc dziewczynie w otrząśnięciu się po tragedii. To jednak nie jest takie proste, bo okazuje się, że Zarę obserwuje tajemniczy mężczyzna, a w okolicznych lasach zdaje się czaić coś niepokojącego. Zara usiłuje zwalczyć strach poprzez wyliczanie w myślach… nazw fobii. Ma fioła na punkcie definicji różnych lęków, tyle że wciąż musi się mierzyć z własnymi.
„Jeśli możesz czemuś nadać nazwę, przestaje być takie straszne... Ludzie boją się tego, czego nie znają.”
Największym minusem tej książki jest z pewnością przewidywalność. Już ten zdawkowy opis ujawnia przerobiony wielokrotnie schemat: nastolatka się przeprowadza, ale zamiast znaleźć w nowym miejscu spokój i szczęście, pakuje się w kłopoty, co jednocześnie nie przeszkadza jej w nawiązywaniu nowych przyjaźni czy poderwaniu szkolnego przystojniaka. Fabuła była przezroczysta w wielu miejscach i zazwyczaj udawało mi się przewidzieć, co się wydarzy. Czasem lubię takie momenty, wtedy się cieszę z własnego geniuszu i umiejętności dedukcji, ale w tym wypadku zaczęło mnie to drażnić.
Autorce udało się mnie jednak zaskoczyć przez wprowadzenie do powieści istot mało znanych, a mianowicie piksów. Czy tylko mi się wydaje, że ta nazwa jest śmieszna? Skojarzyłam ją z chochlikami kornwalijskimi z drugiej części Pottera, a jak się później okazało, obrałam dobry kierunek, bo Jones zaczerpnęła pomysł z brytyjskiego folkloru (tzw. pixie, polecam wygooglować). W „Pragnieniu” piksy nie są niedużymi, niebieskimi stworzonkami o piskliwych głosikach, w tej książce sieją postrach i nie mają oporów przed rozerwaniem komuś gardła, a ponieważ mogą przybierać w pełni ludzki wygląd, są nierozpoznawalne dla osób z zewnątrz. Spodobało mi się, w jaki sposób pisarka opisała ich zwyczaje, zresztą samym plusem jest fakt, że nie wyskoczyła z kolejnym wampirem, chociaż obok piksów możemy spotkać również wilkołaków i innych zmiennokształtnych. Niestety ciągle odnosiłam wrażenie, że te całe piksy są jakieś takie naciągane. Nierealne. Jones miała konkretną wizję, ale ostatecznie wypadła ona blado, a przecież w fantasy chodzi właśnie o to, by zjawiska nadnaturalne wydawały się rzeczywiste.
„Powinno być jakieś prawo, które zabraniałoby przyzwyczajania się do czegoś, bo wtedy zawsze dzieje się coś niedobrego. A, chyba nawet takie prawo istnieje. Prawo Murphy'ego, które mówi, że jeśli coś może pójść nie tak, to z pewnością tak pójdzie.”
Sami bohaterowie są dosyć papierowi. Zarę mogę zaliczyć do czołówki najbardziej wkurzających głównych bohaterek, bo nawet ta jej ciekawa wyliczanka z fobiami po pewnym czasie zrobiła się irytująca. Dziewczyna wiele razy zachowywała się bezmyślnie i sama szukała problemów. Babcia Zary to z kolei sympatyczna kobieta, choć czasem rzucała tak niezręcznym uwagami, że nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy tylko się uśmiechnąć z politowaniem. Polubiłam za to przyjaciół głównej bohaterki, Issie i Devyna, bo co do Nicka, czyli Pana z Numerem Jeden mam mieszane uczucia. Przez ¾ powieści Jones robiła z niego księcia z bajki i gdyby nie przebłysk normalnych ludzkich odruchów pod koniec powieści, to pomyślałabym, że to jakaś maszyna zaprojektowana na życzenie zakochanej nastolatki. Mimo to wątek miłosny przypadł mi do gustu, został przedstawiony z humorem i jakoś tak… uroczo, z braku lepszego słowa. Intrygująca wydaje się także matka Zary, o której nie wiadomo zbyt wiele po pierwszej części – no i główny pan Piks, chyba jedyny przedstawiciel tego gatunku, którego Jones opisała całkiem sensownie.
Pomijając ciekawy sposób zapisywania rozdziałów, gdzie zamiast tytułów i numerów pojawiały się nazwy fobii wraz z ich krótkimi opisami, na korzyść „Pragnienia” przemawia jeszcze dość szybki rozwój wydarzeń i zdynamizowana akcja pod koniec. Mimo to nie potrafiłam do końca wciągnąć się w tę historię. Początek był bardzo chaotyczny, jakby napisany w pośpiechu, a dialogi momentami były sztuczne jak usta Kylie Jenner. No i ta denerwująca narracja w czasie teraźniejszym! W ostatnim czasie jakoś namnożyło się książek napisanych w ten sposób, jednak prawdą jest, że kiedy powieść mi się podoba, ta kwestia niespecjalnie mnie obchodzi. W tym wypadku było inaczej.
Planuję sięgnąć po kontynuację „Pragnienia”, bo podobno jest lepsza niż pierwsza część. Zobaczymy. Otwarcie cyklu oceniam raczej średnio: pomysł był, technicznie też jest dobrze, ale coś cały czas zgrzytało, jakby człowiek próbował na siłę założyć na siebie za małe spodnie. Nie jest to jednak zła pozycja, to całkiem fajna młodzieżowa książka, po prostu mnie mocno rozczarowała.