„Niesamowite oczy , perłowoszare i lekko zezujące, przez co zawsze wyglądały na nieco zdziwione(...). Gęste, ciemnoblond włosy, zwykle zwinięte w luźny węzeł, tak że kilka kosmyków opadało miękko na zachwycająco wydatne kości policzkowe. Usta – wedle konwencjonalnych standardów urody, o wiele za duże, o nieuszminkowanych, zmysłowych wargach, które gdy Mademoiselle się śmiała, odsłaniały idealnie równe, białe zęby.”
„(...) Od czasu do czasu wygłaszała jakiś komentarz, a wówczas każda rozmowa milkła momentalnie. Nikt nie chciał uronić choćby tonu jej głosu ani widoku eleganckiej linii szyi, gdy nachylała ku mnie głowę, ani baletu delikatnych dłoni gdy, kiedy demonstrowała mi sposób posługiwania się szczypcami do homarów. Jeśli przy okazji jej serwetka zsunęła się na dywan, wszyscy panowie rzucali się ją podnosić. Gdy prosiła o solniczkę, wyciągały się ku niej ręce ze wszystkich stron. Uśmiech, którym dziękowała za uprzejmość, był z pewnością bardziej interesujący niż dowolny spór polityczny, w jakim obdarowany owym uśmiechem szczęśliwiec mógł przed chwilą uczestniczyć. Goście, zwłaszcza panowie, prześcigali się w tasiemcowych monologach, mając nadzieję, że w ten sposób zwrócą na siebie uwagę Mademoiselle. Ktokolwiek znał choćby parę słów po francusku, wtrącał co chwila: N’est-ce pas, Mademoiselle? A gdy po zjedzeniu posiłku odchylała się wdzięcznie na oparcie krzesła, aby, jak zwykle, zapalić papierosa gauloise bleu, każdy chciał być pierwszym, który poda jej ogień.”
Posągowa piękność. Znacie takie określenie, prawda? Ale ilu z nas poznało je w praktyce? Na świecie jest mnóstwo pięknych kobiet, ale czy istnieją te, które zapierają dech w piersiach niemal każdemu i nie mają żadnego dostrzegalnego uszczerbku urody? Wszystko jest kwestią gustu, a człowiek staje się najpiękniejszy w oczach innego w momencie zakochania.
W książce „7 pożarów Mademoiselle” spotykamy jednak kobietę, która zachwyca wszystkich. Nie można przejść obok niej tak jak codziennie mija się na ulicy ludzi. Przykuwa uwagę każdego. Ubrania nie dodają jej uroku – to ona sprawia, że nawet najbrzydsze i zniszczone okrycie, staje się piękne. Ponieważ otrzymała od Boga niesamowity dar. Dar, który przynosi wiele dobrego, ale jest również utrapieniem. Ten dar to piękno.
Owa bohaterka to tytułowa Mademoiselle, francuska guwernantka Carloty, która opowiada nam całą historię z perspektywy minionych lat. Jak się okazuje, istnieje osoba, której nie urzeka uroda Mademoiselle. Jest nią Nick Kowalski, strażak, w którym pewnego niefortunnego wieczoru zakochuje się guwernantka. To właśnie od spalonej choinki tak naprawdę rozpoczyna się cała historia. Postać Mademoiselle na początku jest dla czytelnika tajemnicą. Czy to wyniosła bogini patrząca na innych z wyższością? – zastanawiamy się. Później jednak poznajemy ją bliżej. Ale ta nieco wybuchowa i ekscentryczna kobieta nie odsłania przed nami wszystkich tajemnic. Wciąż pozostaje zagadką, ponieważ nie łatwo przewidzieć jej kolejny ruch.
Natomiast Carlotę uchodzi za jeszcze większą ekscentryczkę. Już jako 12-latka ma niezwykle wyrazisty temperament. Tworzy niesamowite projekty i wynalazki. Przy prezydencie Kennedym nie odczuwa tremy, jest raczej znudzona. Otwarcie wyraża swoje poglądy. Choć czasami jej zachowanie razi, jest bohaterką, którą można polubić.
Mimo, że przedstawiona historia odbywa się w latach 60-tych ubiegłego wieku, nie odczuwamy tego. Podane daty są istotne głównie dla przedstawionych, drugoplanowych wydarzeń. Dla mnie jest to dużym plusem. Książka podzielona została na krótkie nieponumerowane rozdziały, które pozwalają samemu ustalić przerwę czytania w dowolnym momencie. Powieść czyta się lekko, a czasami zatrzymuje nas jakiś fragment, przy którym możemy zastanowić się nad pewnymi sprawami. Zapewnia lekturę z chwilą refleksji, ale przede wszystkim humorem(choć nie obiecuję salw śmiechu) i dystansem do życia. I tak należy do niej podejść – nie z oczekiwaniem na psychologiczny portret piromanki, ale interesującą, nieco zabawną opowieść.
W „7 pożarów Mademoiselle” zaskoczyła mnie spora ilość Europy. W opowieści, która dzieje się przecież w Waszyngtonie, często słyszymy o Francji, Niemczech, a nawet Polsce.I jak się okazuje autorka książki, Esther Vilar jest Niemką.
Choć niekiedy irytowało mnie zachowanie Carloty czy jej guwernantki to uważam, że było warto sięgnąć po tę książkę. Zapewnia nie tylko relaks. Jej fabuła i sposób narracji sprawia, że czytelnik staje się niezwykle ciekawy co wydarzy się później i jak potoczy się historia. Zakończenie książki mnie zaskoczyło, może nawet nieco rozczarowało, ponieważ spodziewałam się zupełnie innego obrotu akcji i morału, który niesie książka. Ale razem z Carlotą po przewróceniu ostatniej strony, pozostał we mnie żal, tęsknota i ciekawość...
„Miłość to religia z najmniejszą wspólnotą wiernych (...) W tej religii Bóg i wierny występują w stosunku jeden do jednego.”