Czy pamiętacie piętnastoletniego chłopca o imieniu Eragon, wychowującego się na farmie wuja, jego życie uległo zmianie o 360 stopni gdy znalazł niezwykły błękitny kamień, który w ostatecznym rozrachunku okazał się smoczym jajem? Dzięki pomysłowości dziewiętnastolatka - Christophera Paoliniego; mogliśmy poznać losy Eragona i jego smoczycy Saphiry, których przeznaczeniem jest uwolnienie całej Alagaësi spod jarzma okrutnego Galbatorixa. W „Dziedzictwie tom1” powracamy do tego magicznego świata aby poznać wynik ostatecznego starcia pomiędzy Galbatorixem i Eragonem. Żałuje tylko, że wydawnictwo Mag podzieliło ostatnią część serii na dwa tomy, ale wracając do rzeczy.
Eragon z Saphirą nadal wytrwale podążają na czele armii Vardenów w stronę Urû’baenu. Po drodze starają się przejąć największe miasta i chociaż z pozoru wszystko idzie po ich myśli, to jednak Galbatorix pozostawił im szereg pułapek, gdzie największa jest fakt, że nie mogą liczyć na pomoc i wcielenie mieszkańców zajętych miast, we własne szeregi, ponieważ wszyscy zostali zmuszeni do złożenia przysięgi w pradawnej mowie. Nie chcę dalej opisywać fabuły, aby nie zdradzać najistotniejszych wątków, dodam tylko, że Eragona i Saphire czeka wiele nowych wyzwań i przygód. Jak sobie z nimi poradzą? O tym przekonajcie się sami.
Na początku chcę zaznaczyć, że dużym plusem książki jest przypomnienie na samym początku najważniejszych wiadomości, zebranych z trzech poprzednich tomów serii. Jest to istne wybawienie, szczególnie dla czytelników którzy tak samo jak ja, czytali je już spory czas temu. Dzięki takiemu prologowi oszczędzamy czas i nie musimy ciągle cofać się i przekopywać pierwsze trzy tomu, aby przypomnieć sobie niektóre z ważniejszych wątków.
Co do akcji, dzieje się tu znacznie więcej niż na przykład w „Brisingrze”, jednak nie ma żadnego „szaleństwa”. Nic nas nie zaskakuje, a niektóre rozwiązania jakie zastosował autor mogą się wydawać wręcz przewidywalne. Sytuacje, które mogłyby zaskoczyć czytelnika można zliczyć na palcach jednej ręki. Natomiast co do fabuły to tutaj nie można mieć raczej żadnych zastrzeżeń. Jest ona prowadzona w bardzo prosty i składny sposób, więc w czasie czytania nie występują żadne „zgrzyty”, które mogłyby świadczyć o ty, że autor nie spasował ze sobą wszystkich wątków.
W „Dziedzictwie”, jak i zresztą w każdym tomie, mamy do czynienia z narracją trzecioosobową, która nie skupia się jedynie wokół głównego bohatera, ale ukazuje także wydarzenia z perspektywy jego kuzyna Rorana. Jego wkroczenie na „główną scenę” fabuły mieliśmy okazje poznać już w „Najstarszym”. Od tamtej pory Paolini płynnie przechodzi pomiędzy przygodami obu postaci. Jak dla mnie jest to kolejny plus na korzyść tej powieści, ponieważ urozmaica to całą fabułę i nie pozwala czytelnikowi na popadniecie w rutynę ciągłego skupiania się na życiu Eragona.
Co do bohaterów, to mieliśmy okazje poznać ich już bardzo dokładnie. Można więc odnieść wrażenie, że autor bardzo przyłożył się do tego aspektu pisania powieści, jednak ja od pierwszego tomu ciągle mam jakieś „ale” do Eragona. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo lubię tą postać, chociaż czasami naprawdę gra mi na nerwach. Niby przeszedł tak dużo i ocalił życie z tylu niebezpieczeństw, iż mogłoby się wydawać, że szybciej przez to dorośnie. I gdy są momenty, w których to widać, to zaraz po tym autor wyskakuje z takimi sytuacjami w których Eragon, przynajmniej takie jest moje odczucie, zachowuje się jak małe rozkapryszone dziecko, np. ćwiczenie walki na miecze z Aryą.
Podsumowując. Powieść jest wciągająca, ale mam wrażenie, że jej poziom jest znacznie niższy w porównaniu choćby do części pierwszej – „Eragona”. Może to wina języka, który został chyba trochę za bardzo uproszczony, a może fabuły, w której ogromny nacisk został postawiony na drobiazgowe opisy walk. W każdym bądź razie, pomimo niedociągnięć, czy to autora czy też tłumacza, z książką warto się zapoznać i przebrnąć przez jej treści.
Osobiście muszę powiedzieć, że oczekiwała dużo więcej po tej części „Dziedzictwa”, może dlatego czuję się lekko zawiedziona. Nie chodzi mi tu tylko o treści, ale także o to o czym wspominałam na samym początku, a mianowicie, że na wielki finał musimy dłużej czekać.