Fakt, że zainteresował mnie ten tytuł mógłby wywołać wiele emocji wśród moich najbliższych. Mama i teściowa, pewnie oszalałyby ze szczęścia, z kolei dobre znajome mogłby nawet, pomimo przecież nadal młodego wieku, przeżyć pierwszy zawał serca. Ja i „Projekt matka”, bardziej kontrowersyjnej komnbinacji nie można sobie wyobrazić. Postawmy sprawę otwarcie. Nie jestem przeciwniczką dzieci czy też macierzyństwa. Nie wykluczam, że sama będę kiedyś matką, choć na pytanie „kiedy?” reaguję co najmniej alergicznie. Jednak, pomimo, że latka lecą, ja nadal nie postrzegam posiadania dziecka jako najwyższego priorytetu w życiu. Nie rozpływam się na widok bobasków w wózkach, nie stękam, że tak bym chciała, nie panikuję, bo może mieć nie będę. Wiem, że są kobiety, które myślą inaczej, bardzo je szanuję, jednocześnie wymagając podobnego szacunku z ich strony. „Projektem matka” zajęłam się trochę z przekory, trochę z ciekawości. Bo w końcu o tytule sporo się mówiło, że zabawny, że ciekawy, że wyjątkowy. Wystarczyło kilka minut, bym utwierdziła się w przekonaniu, że eksperyment z „Projektem matka” będzie dla mnie udany.
Autorka, Małgorzata Łukowiak, zdaje się być kobietą bardzo podobną do mnie. Pod nią również nie uginały się kolana na widok miniaturowych skarpetek a dziecko jako synonim sensu życia, wzbudzało w niej ogromne wzburzenie. W swoich rozważaniach posunęła się zdecydowanie dalej, protestując przeciwko postrzeganiu kobiety jako, uwaga, „ przedłużeniu macicy” lub jak kto woli „obudowy narządów rozrodczych”. Mocne... wzięło mnie. Ta oto kobieta, prowadząca całkiem udane życie, obok kochającego męża i spełniając się zawodowo, któregoś pięknego dnia zaczyna się zastanawiać, tak sama z siebie. Czy jednak chciałaby zostać matką, ile będzie miała lat, gdy dziecko osiągnie pełnoletność, czy to już ostatni moment, by się zdecydować? Nietrudno się domyśleć, że wcześniej czy później autorka faktycznie się decyduje, inaczej zapewne nie mielibyśmy do czynienia z „Projektem matka”. Jednak... co innego chcieć a co innego móc. Prześledzimy z nią trudne chwile, gdy starania zdają się nie przynosić skutków, z czasem pierwszą, drugą a nawet trzecią ciążę. Jednak nie na samych ciążach się zatrzymamy, bo przecież życie toczy się dalej a moment, w którym dziecko samodzielnie stanie na nogach to dopiero początek przygody.
Zastanawiam się, czy jest sposób, by opisać wszystkie wrażenia, jakie towarzyszyły mi podczas zapoznawania się z „Projektem”. Zaczynając, byłam praktycznie na tym samym etapie, co autorka, z czasem dotarłam z nią do stanu rzeczy, który ciężko mi sobie wyobrazić. Jednak pomyli się ten, kto pomyśli, że zatwardziała przeciwniczka macierzyństwa stała się przykładną Matką Polką, która surowo spogląda na kobiety, które jeszcze „nie oświeciło”. Małgorzata Łukowiak pisze zarówno o blaskach, jak i cieniach posiadania dzieci. Nie jest to słodka do bólu historia. Bywa ciężko, bywa boleśnie, bywa dramatycznie. Towarzysząc autorce na kolejnych etapach, miałam wrażenie, że bardzo zależy jej na tym, by opowiedzieć o macierzyństwie takim, jakim faktycznie dla niej było. Bez upiekszeń, ale i bez niepotrzebnego straszenia. Momentami bardzo rzeczowo, w innych przypadkach niesłychanie emocjonalnie. Autorka jest tylko człowiekiem, więc raz po raz popełnia drobne błędy. Czasem dopada ją zniechęcenie, nie brakuje też refleksji na temat innych matek. Wraz ze wzrastającą liczbą potomstwa, autorka zwraca coraz większą uwagę na tematykę macierzyństwa w mediach, dlatego będziemy również mieli okazję poznać jej, często dość ironicznie przedstawione opinie.
To co w „Projekcie matka” ujęło mnie najbardziej... trudno chyba opisać w jednym zdaniu :-) W pierwszej kolejności doceniam fakt, że autorka ani nie odstrasza, ani nie skłania do możliwie szybkiego zaopatrzania się w potomstwo. Już z perspektywy matki przyznaje, że wiele zmieniło się w jej życiu, jest z tego zadowolona, choć nie żałuje, że nie podjęła decyzji wcześniej. Podoba mi się otwarty sposób mówienia o macierzyństwie. Zamiast wynurzeń o błogosławionym stanie i niezwykłej więzi z potomkiem, poczytamy raczej o zakazach i nakazach odnośnie diety, szybkim męczeniu się czy bolesności piersi. Doceniam zdrowe podejście do wielu życiowych sytuacji. Matka naprawdę nie musi uznawać, że jest wyrodną matką, tylko dlatego, że od czasu do czasu marzy, by dzieci po prostu nie było, lub gdy w nadmiarze obowiązków zapomni spakować farbek do tornistra. Udowadnia, że bycie matką nie musi automatycznie oznaczać zaprzestania bycia kobietą. I choć łączenie różych ról, mimo dużego postępu, nadal jest dla kobiety bardzo trudne, jest możliwe, o ile faktycznie jej na tym zależy. Całość opisana inteligentnym i błyskotliwym językiem, który pokochałam od samego początku. Tym bardziej zaskoczył mnie fakt, że w wielu opiniach na temat „Projektu” odnalazłam stwierdzenie, że język jest zbyt skomplikowany i nie nadaje się dla przeciętnego człowieka... Cóż, albo nie doceniamy fantazji językowej „przeciętniaków” albo właśnie się dowiedziałam, że jestem na najlepszej drodze, by stać się „Panią Ą Ę”- prawdę mówiąc nawet mnie to nie martwi, język mi się podobał i już.
O ile kwestia, które książki nadają się na audiobooki jest często dyskusyjna o tyle w tym przypadku stawiam audiobooka dużo wyżej od książki. Bo choć nie wątpię, że książkę fajnie się czyta, interpretacja Anny Dereszowskiej w mojej opinii jest po prostu rewelacyjna. Naprawdę trudno było mi uwierzyć, że lektorka czyta. Te bezbłędne zmiany w intonacji, ale i krzyki, szepty, jęknięcia, łkanie... Cóż, może lepiej słuchać tego przez słuchawki, by nie narazić się na gniew otoczenia, jednak warto słuchać, bo przy tym słuchaniu można się nieźle ubawić.
„Projekt matka” to bodaj pierwszy raz, gdy sięgnęłam po tematykę cieni i blasków macierzyństwa, więc nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy faktycznie książka aż tak odróżnia się od innych. Jednak z perspektywy żółtodzioba mogę stwierdzić, że była ona dla mnie naprawdę szalenie interesująca. I co tu kryć, bardziej przybliżyła mnie do myśli posiadania potomstwa, niż liczne rozmowy, bądź to z rodziną, bądź z tymi, które już mają i są zdania że powinnam też mieć. Za zdrowy rozsądek i szczere podejście do tematu, z mojej strony duży plus!