Miranda jest fotografem przyrody. Istnieje niewiele miejsc, w których jeszcze nie była. Za cel swojej kolejnej podróży wybiera Wyspy Farallońskie, raczej mało popularny archipelag na Pacyfiku. Kobieta przez jakiś czas musi zamieszkać z przebywającymi tam naukowcami. Wkrótce Miranda przekonuje się, że Wyspy Farallońskie to miejsce pełen niespodzianek, gdzie każdy dzień może przynieść coś zaskakującego. Nie tylko natura bywa przewrotna; szybko okazuje się, że również współlokatorzy mogą okazać się niebezpieczni.
„Strażnicy światła” to debiut Abby Geni, amerykańskiej autorki. Na dodatek nie byle jaki, bo nowojorska księgarnia „Barnes & Noble” okrzyknęła tę książkę najlepszym debiutem 2016 roku. Taki tytuł robi wrażenie, a co za tym idzie – wymagania znacznie wzrastają. Muszę przyznać, że jak na pierwszą powieść „Strażnicy światła” to naprawdę świetnie napisana i sprawnie skomponowana historia. Ale czy mnie zachwyciła? Właściwie to... nie.
To, co uderzyło mnie najbardziej po dotarciu do ostatniej strony, to wrażenie, jak gdyby powieść biegła stonowanym, niemal jednostajnym rytmem. Oczywiście są sceny pełne napięcia, nie mogłam się też powstrzymać od kilku emocjonalnych reakcji w trakcie czytania, jednak w ogólnym rozrachunku wydaje mi się, jakby główna bohaterka i zarazem narratorka podchodziła do całej historii z niemal chłodnym dystansem. Jej spokojne relacjonowanie kolejnych wydarzeń zdecydowanie przeważało nad bardziej dynamicznymi momentami. Czułam się trochę tak, jakby sędziwa już Miranda siedziała w fotelu naprzeciwko mnie i opowiadała największą przygodę swojego życia. Nie potrafię zdecydować, czy ten zabieg wzbudził we mnie miłe uczucia, czy jednak bardziej rozczarował.
Samej kompozycji książki nie mam nic do zarzucenia. Autorka bardzo płynnie i obrazowo wprowadza czytelnika w akcję: możemy zatem towarzyszyć Mirandzie w podróży na Wyspy Farallońskie, przyglądać się, jak stopniowo przyzwyczaja się do tego miejsca, a co więcej – w międzyczasie poznajemy pewne fakty o jej rodzinie. Bardzo mnie ucieszyło, że fabuła nie kręciła się wyłącznie wokół tajemniczych wydarzeń na wyspach, ale ukazywała także szerszy kontekst, co ściśle łączyło się z główną bohaterką i motywacjami, którymi kierowała się w codziennym życiu. Kolejne karty były odkrywane stopniowo, bez zbędnego pośpiechu ani przesadnego przedłużania, choć trzeba przyznać, że większość „tajemnic” udawało mi się przewidzieć już na samym początku. Właściwie tylko jedna mała rzecz, wyjawiona już w samej końcówce, naprawdę mnie zszokowała. Reszta nie była specjalnie trudna do odgadnięcia. Jeśli spojrzeć na to z pewnej perspektywy, fabuła w „Strażnikach świateł” jest bardzo prosta, ale napisana w dobrym stylu i z dużym wyczuciem, dzięki czemu książka zyskuje, nawet jeśli wydaje się czasem banalna.
Największym atutem powieści jest z pewnością samo miejsce akcji, bardzo egzotyczne, tajemnicze, nieco niepokojące i klimatyczne. Przyznaję bez bicia, że wcześniej nigdy nie słyszałam nawet o Wyspach Farallońskich, tymczasem tutaj nie tylko mogłam odczuć namiastkę panującej tam atmosfery, ale również dowiedzieć się kilku ciekawych rzeczy. Autorka bardzo zajmująco opisuje tamtejszą faunę. Kiedy byłam dzieckiem, dosłownie pochłaniałam programy przyrodnicze (chciałam zresztą zostać zoologiem), dlatego czytanie tej książki przypomniało mi o mojej fascynacji światem zwierząt. Opisy są niezwykle plastyczne, wpływające na wyobraźnię. Jednocześnie pisarka wyraźnie zaznaczyła, że natura może być nie tylko piękna, ale także niebezpieczna, o czym zdarza się zapominać nawet najbardziej doświadczonym. Do zarysowania miejscowej przyrody dołączyły legendy związane z wyspami. Nie powiem, stwarzało to naprawdę niepowtarzalny nastrój.
Bohaterowie są maksymalnie różnorodni. Sama Miranda jest bardzo ciekawą postacią, wbrew pozorom nie taką jednoznaczną. Budziła u mnie raczej ambiwalentne uczucia, poprzez narrację pierwszoosobową mogłam poznać ją dość dobrze. Dalej mamy szóstkę naukowców, z którymi Miranda musiała zamieszkać: Mick, Forest, Andrew, Lucy, Galen i Charlene. Specjaliści w swoim fachu, a jednocześnie ludzie z krwi i kości o bardzo odmiennych charakterach. Możecie sobie tylko wyobrazić, co zaczyna się dziać, kiedy siedmioro ludzi musi wytrzymać ze sobą pod jednym, raczej ciasnym dachem.
Jedna rzecz mi się nie zgadzała i do tej pory nie wiem, co miała oznaczać. Wśród legend dotyczących Wysp Farallońskich pojawiła się postać ducha zmarłej kobiety – i co najlepsze, duch ten zostaje przywołany później kilkukrotnie. Czytelnik mógł, chociażby przez kilka sekund, zastanawiać się, czy to widmo rzeczywiście istnieje. Podejrzewam, że autorce bardziej chodziło tutaj o wymiar symboliczny, że to nie był żaden wątek paranormalny, choć trzeba przyznać, że efekt bywał piorunujący.
„Strażnicy światła” mają wiele zalet: ładny, oryginalny styl, prostą, ale sprawnie skonstruowaną fabułę czy idealne, szczegółowo zarysowane tło wydarzeń. Nie mogę jednak powiedzieć, żeby ta książka powaliła mnie na kolana. To naprawdę dobra powieść leżąca na pograniczu thrillera, jednak z całą pewnością czegoś zabrakło, przez co nie określę jej „hitem”. Warta uwagi, wciągająca – ale nie zachwycająca.