Elisabeth Sturm nie wyobraża sobie życia poza Kolonią, to tam znalazła w końcu swoje dwie przyjaciółki, to tam chciała zdać maturę i wkroczyć w dorosłe życie, to w końcu tam przecież mieszka Grischa, jej pierwsza wielka miłość. Jednak rodzice, nagle, z dnia na dzień psują wszystko, przeprowadzają się w sam środek głuszy, gdzie nawet jej telefon nie zawsze działa. A jak on nie działa, to jak ona ma tam funkcjonować, z dala od cywilizacji, gdzie wszystko jest daleko, gdzie znów wszyscy będą się na nią patrzeć, i wyciągać pochopne wnioski. Czy jej tata nadal nie mógł pracować w Koloni, czy musiał objąć stanowisko w Szpitalu Psychiatrycznym Rieddorfie?.
Ellie nie miała zamiaru ułatwiać rodzicom przeprowadzki, żadnych porządków, wnoszenia kartonów, czy wieszania firanek. Dla niej najlepszym lekarstwem jest sen i w każdej wolnej chwili mu się poświęca, ucieka od rzeczywistości, ucieka do krainy marzeń, za nic nie chcąc przed samą sobą się przyznać, że w gruncie rzeczy, w tym całym Kaulenfeld, nie jest tak źle, powietrze jest przecież jakieś czystsze, ma więcej przestrzeni i nawet jej pokój na poddaszu jest lepszy, większy i taki jakby z własną duszą. Tylko co z tego, kiedy wszystko co zna i kocha, zostało daleko.
Pierwsze wrażenie w szkole, jakie po sobie zostawia też jest nie najlepsze, ale cóż się dziwić, kiedy całą noc dręczyły ją jakieś dziwne sny. Śniło jej się maleńkie dziecko, w kołysce, choć może bardziej w korycie, które ktoś zostawił, i którym nikt się nie interesował. Dziecko - niemowlak, który choć początkowo pozostawiony sam sobie, nie płakał i czekał na to co będzie dalej. Wszystko jak by z innej epoki. Ellie w kółko o nim myśli i każdą chwilę wykorzystuje na sen, by dowiedzieć się co z nim jest nie tak, dlaczego jest samo i kim ono właściwie jest. Ale nie zawsze, udaje jej się powrócić do tajemniczego dziecka, częściej za to nawiedzają ją dziwne koszmary.
Pewnego wieczoru, nie chcąc już dłużej patrzeć na szczęśliwych rodziców, nie chcąc brać udziału w tej całej maskaradzie, jaką jest bratanie się z sąsiadami, Ellie wybiera się do lasu, gdzie rzeczywistość zaczyna mieszać się z magią, a tajemniczy jeździec ratuje ją z opresji. Colin Blackburn, czy aby na pewno należy do jej świata, dlaczego wszyscy omijają go wzrokiem i nikt o nim nic nie wie. Dlaczego od chwili, gdy go spotkała nie może przestać o nim myśleć, zupełnie jakby wkradł się do jej duszy i zawładnął nie tylko myślami ale także jej snem.
„Ona - wrażliwa, samotna. On - niesamowicie przystojny, intrygujący i groźny. Dzieli ich wszystko. Łączy tylko tajemnica.”
Sny i marzenia to coś pięknego, nie każdy sen pamiętamy po przebudzeniu, jednak, gdy przyśni się nam coś dobrego, niesamowitego, to dzień też staję się jakby lepszy, jakbyśmy byli bardziej optymistycznie nastawieni do życia i świata. Bettina Belitz stworzyła bardzo ciekawą, niesamowitą wręcz historię, w której sen i jawa przenikają się, w której granica między tymi stanami jest naprawdę bardzo cienka.
Akcja książki rozwija się powoli, co jednak w tym przypadku nie jest minusem, bo dzięki temu lepiej możemy poznać historię Ellie i jej rodziny, lepiej zrozumieć jej postępowanie, a wręcz prawie wniknąć do jej duszy. Muszę przyznać, że początkowo główna bohaterka mnie trochę drażniła z tym jej ciągłym marudzeniem i narzekaniem i nic nie robieniem, jednak w miarę czytania zmieniałam o niej zdanie, bo w tej książce nic nie jest takie, jakim wydawać by się mogło, a bohaterowie pełni są tajemnic, leków i fobii. Tajemnicy Colina w pewnym stopniu łatwo było się domyślić, ale te fobie Ellie mnie naprawdę przerażały (sama mam podobną i nie chciałabym, żeby spotkało mnie coś takiego).
Historia Ellie i Colina, choć początkowo trochę podobna do tej ze „Zmierzchu” to jednak bardziej mi się podobała. Mniej tu było „słodyczy” a więcej magii i przerażających wizji. Dlatego z czystym sumieniem polecam "Pożeracza snów", wszystkim fanom fantasy i młodzieży, wszystkim tym, którzy lubią nieprzewidywalną, wzbudzającą niepokój i fascynującą historię. A ja z niecierpliwością będę czekać na kolejną część !!!