Wrocław bez wątpienia staje się powoli miastem ukochanym przez pisarzy kryminałów. Po Marku Krajewskim wydawać by się mogło, że nikt nie odważy się (lub nie zechce) osadzić akcji swojej powieści we Wrocławiu właśnie. Nic bardziej mylnego. I chyba nietrudno zrozumieć powody, dla których autorzy właśnie tu umiejscawiają przygody swoich bohaterów, bo klimat miasta przyciągnął już niejednego i niejedną, i sprawił, że o Wrocławiu się myśli, za nim się tęskni i do niego pragnie się wracać (chyba że jest się szczęśliwym mieszkańcem tego miasta).
Autorem, który pokusił się o zainstalowanie akcji we Wrocławiu jest m.in. Paweł Pollak, pisarz i tłumacz literatury szwedzkiej, znany z powieści „Kanalia”, „Niepełni” oraz zbioru opowiadań „Między prawem a sprawiedliwością”. W swojej najnowszej powieści „Gdzie mól i rdza” czytelnik wraz z głównym bohaterem kryminału, komisarzem Markiem Przygodnym, poruszał będzie się po ulicach Wrocławia.
Historia rozpoczyna się dość banalnie. Komisarz policji z problemami małżeńskimi prowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa. I tu właściwie kończy się banał i standard. Ofiara, emeryt, odnaleziona zostaje we własnym fotelu, zabita zatrutą strzałą z łuku, a następnie oskalpowana. Nikt nie ma wątpliwości, że za morderstwem nie stoją Indianie, nikt jednak nie ma pojęcia, kto dokonał tak nietypowego zabójstwa.
Wśród podejrzanych prym wiedzie pielęgniarz ofiary. Wszystkie jednak tropy prowadzą donikąd, a komisarz Przygodny znajduje się w ślepym zaułku, zwłaszcza, że z czasem ofiar przybywa, a do gry wkracza sam … Jezus. A dokładniej jedno z jego wcieleń w postaci pacjenta szpitala dla psychicznie chorych.
Paweł Pollak jest mistrzem intrygi. Tak bardzo myli tropy i rzuca podejrzenia na kolejne postacie, że czytelnik nie zna dnia ani godziny, kiedy zmieni zdanie i winą za zbrodnie obarczał będzie coraz to nową postać. I będzie coraz mniej pewny swoich wyborów. Właściwie aż do samego zakończenia autor wiódł będzie czytelników niczym stado owieczek ku nieznanemu celowi. To robi wrażenie, zwłaszcza na czytelniku, który z niejednym morderstwem miał już do czynienia i „rozpracował” niejednego zabójcę. Tu jest inaczej. Pollakowi udało się sprytnie przechytrzyć moje zmysły obserwacji i dedukcji i poddać w wątpliwość wszystkie dosłownie hipotezy.
Autor zrobił jednak coś więcej. Zastosował w konstrukcji kryminału klamrę.
To, co wydawało się oczywiste na początku, zostało wywrócone do góry nogami na końcu powieści. Nadało to przy okazji nowego kształtu i innego wymiaru wydarzeniom, które miały miejsce w rzeczywistości. Paweł Pollak udowodnił tym samym, że nie zawsze to, co podpowiada nam umysł i wcześniejsze doświadczenia, mają zastosowanie w nieznanych dotąd sytuacjach, a mimo to sugerujemy się nimi zbyt mocno, pozwalając wystrychnąć się na dudka.
Kolejna rzecz, która zwraca uwagę, to świetnie wykreowani bohaterowie. Ciekawe postacie, przyprawiające o ciarki lub doprowadzające do łez. Do mnie szczególnie przemówiła postać zgryźliwego patologa, przypominająca momentami Mario Ybla z „Ofiary Polikseny” Marty Guzowskiej. Ale patolog, to oczywiście tylko jedna z wielu występujących tu barwnych postaci, bo nie sposób nie zauważyć choćby dziennikarza, Jerzego Kuriaty, który bombardował będzie czytelnika swoimi interesującymi wywodami na tematy damsko-męskie. Wszystko to czyni kryminał lżejszym w odbiorze i przede wszystkim zabawnym. Jak przyznaje autor, miał on niezły ubaw podczas pisania książki. I taką samą frajdę będą mieć też czytelnicy, co w stu procentach poświadczam. Nie spodziewajcie się jednak, że jest to kryminał z przymrużeniem oka. Nic podobnego. To rasowy, współczesny kryminał, którego autor postanowił nieco rozluźnić gęstą atmosferę.
Mam nadzieję, że zgodnie z zapowiedzią Pawła Pollaka powstawać będą kolejne powieści o parze Kuriata-Przygodny, równie fascynujące co pierwsza część ich przygód. I choć przysłowie mówi, że jedna jaskółka wiosny nie czyni, jakoś pewność mam, że wiosna przyjdzie i tak…