Legendarny Greenpoint. Miasto i dzielnica wyśnione, wytęsknione przez tysiące, zbudowane z amerykańskiego snu i polskiego zwątpienia. Więzienie i droga ku wolności, miejsce, które tak szybko pozbawia nadziei, jak buduje ją na nowo. Tu, gdzie dolar leży na ulicy i gdzie wśród dolarów śpią bezdomni rodacy. Zaszczurzona, brudna, odrażająca dzielnica paradoksów i smutku. Miejsce, gdzie giniesz, rodzisz się na nowo, by znów przepaść.
Cóż to była za cudowna podróż – nie tylko poprzez kontynent i ocean, ale i w czasie. Autorka nie poprzestała na opisywaniu losów tych, którzy opuścili Polskę w ciągu ostatnich dwudziestu czy czterdziestu lat. Sięga po więcej, bo po czas zapomniany, balansujący na granicy poprzednich wieków, gdzie emigrantami byli wyłącznie biedni, zwykli ludzie, z wioseczek i miasteczek, ledwie składający litery i nie rozumiejący wielkiego świata i jeszcze większego kapitalizmu. Nie wszyscy potrafili wziąć sprawę we własne ręce, wielu dawało się wyzyskiwać przez lata. Większość jednak nie wracała i zostawała na obcej ziemi, która w żaden sposób nie chciała się stać ich ziemią.
Jakże niesamowite jest zestawienie tamtejszych ludzi z tymi, którzy kraj opuścili niedawno. Okazuje się, że ich spostrzeżenia, problemy i kłopoty – począwszy od amerykańskiej biurokracji, a na relacjach z rodakami skończywszy, są dokładnie takie same. Nadal czują się obco, ale jeśli dopisze im szczęście, szybko staną na nogi; jeśli są sami – sami pozostaną. Przybyli tu z tych samych powodów co ich poprzednicy – to także pewna stała. Jakże przygnębiające są ich dzieje, jak mało w nich radości i sukcesów, jak wiele rozgoryczenia i klęski, które doprowadzają do jednego – pogodzenia się z własnym losem i zrozumienia, że opuszczając Ojczyznę, popełniło się życiowy błąd. Happy endów, choć się zdarzają, jest tu niewiele.
A wśród tych, którzy zapuścili w dzielnicy korzenie – i chyba to zrobiło na mnie największe wrażenie – ile jest zawiści, ile gniewu i braku zrozumienia. Jak szybko tym, którym udało się ujrzeć skrawek amerykańskiego raju, wydaje się, że osiągnęli niebywały sukces. Jak szybko zapomnieli, ile czasu im to zajęło i z jakimi wyrzeczeniami się wiązało. Pomoc biednym, owszem, ale w świetle fleszy. Dość irytujący są ci zamerykanizowani polonusi.
Na książkę składają się nie tylko rozmowy, jakie Autorka prowadziła z mieszkańcami Greenpointu. Ewa Winnicka przytacza listy emigrantów, także te sprzed wieków, artykuły z gazet, rozmawia z politykami, duchownymi i artystami. Dzięki temu „Kroniki” stają się nie tylko zapiskiem ludzkich losów ale i języka poprzetykanego anglicyzmami, jakiegoś monstrum pełnego sabłejów, groserów, Kakroczy, Portoryków, ofisów i closetów. Ile w nim jadu, wrogości, ile nienawiści do innych (nie tylko tych o odmiennym kolorze skóry czy wyznaniu, ale i rodaków).
I kiedy czytałem „Greenpoint” zdałem sobie sprawę, że to nie jest opowieść o wycinku wielkiego miasta, kilkunastu prostopadłych ulicach, rozsypujących się kamienicach, sklepikach, restauracjach, kościołach i bankach. Okazuje się, że to opowieść o polskiej wsi, miasteczku i mieście, to opowieść o Polsce, wreszcie – to historia o nas. Polecam.