Chciałabym żyć za nas obie i przytulić każdy lepszy lub gorszy twój dzień, byś nie musiała sama ich dźwigać, gdy nad tobą zawisło bezgwiezdne fiołkowe pole…a ty byłaś w nim jedyną różą. Przyszłaś do mnie w pewien czerwcowy dzień, gdy poranek pachniał promieniami słońca tańczącymi po moich policzkach. Położyłaś się obok mnie i wdychałaś zapach łaskotającej cię w nos trawy. Uśmiechałaś się tak lekko, unosząc skromnie oczy w błękitną przestrzeń nad twoją głową. Wyciągałaś ku niej drobne dłonie i tak zastygłaś - w prozie wdzięczności okrytej milczeniem, a włosy twoje - rozsypane na brzegu koca drgały świadome bliskości życia. Byłaś jak serce mamy, które biło w rytm opadających łez - nieproszonych. Podałaś mi rękę, jak ona pewnego dnia i pokazałaś mi, że miłość jest dla odważnych, a ja przymykając powieki, czułam jak szepczesz mi na ucho : „A ty właśnie taka jesteś, wiesz?” Do dziś pamiętam jak poszłam za tobą wstecz po śladach, które poprowadziły mnie raz jeszcze do momentu, w którym jestem teraz. Opowiadałaś mi chaotyczne, zatrzymane w twej pamięci chwile i wiodłaś mnie tak pięknie i lirycznie po zakątkach tego życia, które było przede mną. Kiedy nie mogłaś mówić do mnie - pisałaś. Rozdzieliło nas niezrozumienie, moje niedozakochanie i zwątpienie nad wyraz…musiałyśmy czekać. Bo widzisz, kiedy już będę mogła kochać, to trzeba będzie z tym żyć, a ja tak bardzo boję się miłości. Popatrzyłaś na mnie tak delikatnie i czołem dotknęłaś mojego. Milczałaś w ten sposób, który przywodził na myśl bezsenną noc po pożegnanym dniu, bo „do zobaczeniem” są opatrzone tylko takie godziny, które skapują łzami z uniesionych kącików ust. Wiedziałaś, że pójdę za tobą, że będę się bała tym lękiem pojawiającym się w chwilach, gdy czegoś bardzo się pragnie, ale rozum odradza szturmem słów…a serce tak nieprzeparcie, uparcie chce poczuć niedowierzanie. Wybiegłaś mi naprzeciw spojrzeniem, chciałaś coś powiedzieć, ale zamknęłaś strofą usta, która układała się na kształt muśnięcia ręki, której dotyk był mi bliższy od własnego. Przywykłam do tego snu, który mi wyśniłaś, do tego głosu odbijającego się w moich myślach, które chaotycznie wędrowały do miłości. Stała się moim sprzymierzeńcem. Wyposażyła mnie w odwagę i cierpliwość. Wiedziałam, że muszę żyć tak pięknie i po swojemu, by dosięgać czworokątnych kartek papieru zapisanych drobnym zaskoczeniem, a przy tym śmiać się i płakać na przemian, by nazajutrz obudzić się ze znajomym poszarpanym uczuciem wpatrzonym w moje serce. Ono biło w rytmie pojedynczego zdania : „idź ze mną do końca”. Posłuchaj przyjaciółko, te wszystkie słowa to tylko jego rytm i czas, który odmierzamy wspólnie. Nauczyłaś mnie kochać, a moja jedyna, poszarpana miłość zwyciężyła raz jeszcze, pomimo mojej niedokończoności. Nie popełniłam zdrady i poszłam za tobą, za twoim głosem - odważnym i pewnym - za twoim uśmiechem, kotem zwiniętym na kolanach okrytych kocem, smutkiem, roztargnieniem, niedopowiedzeniem, które dzieliłaś ze mną na pół. Teraz wtulam się w znane mi wiersze i pragnę oddać ci trochę serca, byś mogła poczuć jak oddycha po raz pierwszy niecierpliwością - na miłość, do której tęskniłam, do której tak lirycznie przylgnęłam jak do najpiękniejszego dnia, który zasypia z myślą o swojej wieczności.