POD WODĄ CATHERINE STEADMAN
"Jedynym widzem jesteś ty sam. I nikogo poza tobą to nie obchodzi. Jesteście tylko ty i twoja wola przetrwania. Tak właśnie czuje się człowiek, który kopie grób. Jak gdyby muzyka przestała grać, a on nie był w stanie przerwać tańca. Ponieważ jeśli to zrobi - umrze."
Bardzo nierówna jest ta powieść.
Generalnie mogę ją podsumować jednym zdaniem: Opowieść o idiotce - wścibskiej, naiwnej, irytującej, ale z pewnego rodzaju urokiem.
Która znajduje (---). I chce więcej.
Początek rewelacyjny - uśmiałam się parę razy /po prostu sposób narracji i sposób bycia bohaterki do mnie trafił/. Potem były mdłe nuuudy, pełne miłości, raju na ziemi, everlastingowych deklaracji "i żyli długo i szczęśliwie".
Raj, raj, raj, miłość, sex, jedzenie, spacery, raj, raj...
W końcu jednak /uff.../ powstaje lekka rysa na różowym szkle - i zaczyna się robić ciekawiej. Potem zaś najlepsza część książki - podróż poślubna, nasycona klimatem i pokusami nie do odrzucenia.
Skrócik.
Mark i Erin wydają się być idealną parą. Są dla siebie stworzeni. Uważają tak wszyscy wokół. I oni sami.
Mark jest bankierem inwestycyjnym, który traci jednak pracę tuż przed ślubem. Erin jest filmowcem dokumentalnym, realizuje projekt o więźniach.
Para bierze ślub i spędza miesiąc miodowy /który jest o wiele krótszy/ na Bora-Bora.
Wszystko jest C U D O W N I E.
Aż pewnego dnia znajdują coś, co będzie przyczyną wszystkich ich problemów i pozwoli im odkryć swoje prawdziwe, nieco mniej różowe "ja".
W sumie nawet nieźle się to czytało. Gdyby nie te momenty nużących wyznań i opisów, byłoby całkiem na poziomie. Idealny scenariusz sensacyjnego filmu w gwiazdorskiej obsadzie. Część na wyspie Bora Bora bardzo dobra.
Ocena w szczególności za środek powieści.